Bez płotów z kiełbasy
Repatrianci z Francji: prawdy, mity i czarne legendy. Poniemieckie wille na nich nie czekały
AGNIESZKA KRZEMIŃSKA: – W dzieciństwie wakacje spędzałam u babci w Jedlinie-Zdroju, gdzie wielu sąsiadów „parlowało”. Francuszczyzna pana Wiktora i jego żony, którzy przyjechali z Nord-Pas-de-Calais, była dość osobliwa, za to sąsiadka z naprzeciwka, pani Regina, mówiła po parysku, bo w stolicy Francji była na służbie. Jak mówił pani dziadek Franciszek, który też urodził się na północy, w górniczym Haillicourt?
ALEKSANDRA SUŁAWA: – Pięknie. W rodzinie krąży anegdota, że na studiach nie chodził na wybrany lektorat z francuskiego i profesor chciał postawić mu niedostateczny, ale gdy na egzaminie zaczęli rozmawiać, wyszedł z piątką. Za to z polskiego miał po przyjeździe z Francji dwóje.
Jak to się stało, że pani pradziadkowie trafili do Francji?
Po pierwszej wojnie światowej z Polski wyjechało za pracą kilka milionów osób, ale emigracja do Francji była najlepiej zorganizowana. Poprzedziła ją umowa podpisana przez Polskę i Francję w 1919 r., która miała rozwiązać za jednym zamachem problemy obydwu tych krajów. Jednego, który miał miliony chłopów bez ziemi i robotników bez pracy, zwanych „ludźmi zbędnymi”, oraz drugiego, któremu wojna odebrała półtora miliona mężczyzn i brakowało mu ludzi mogących odbudowywać zrujnowaną gospodarkę. Stąd zaproszenie Polaków do pracy w kopalniach, fabrykach i na roli.
Jak przebiegała rekrutacja?
O możliwości wyjazdu pisano w gazetach, mówili o tym księża w kościołach, ale można było się też dowiedzieć, jak przebiega nabór, od kolegi lub kogoś z rodziny. Punkty rekrutacyjne, w których odbywała się pierwsza selekcja i przydziały do pracy w górnictwie, fabrykach i na roli, były w kilkunastu miastach. Zjeżdżano do nich z różnych części Polski.