Morze, nasze morze
Morze, nasze morze... Ludzie odwracają się od wód. A one się mszczą
To mógł być 1952 r., gdy w kaszubskiej Karwi pierwszy raz je zobaczyłem. Widok był oszałamiający. Bezkres granatu i błękitu, ostra linia horyzontu wciągała do lektury „Dzieci kapitana Granta”. Na brzegu wylegiwały się kutry rybackie, a w Bałtyku jeszcze były dorsze, śledzie i szproty.
Plaża była co wieczór bronowana, by żaden szpieg nie wypełzł niezauważony na brzeg. Byliśmy dumni z tych 500 km morskiego horyzontu, po którym w latach 60. pełzały szykiem torowym barki desantowe. W obronnych oczywiście planach Układu Warszawskiego Polacy mieli zająć Danię. Stary trop. W XVII w. bił tam Szweda Stefan Czarniecki, który wszakże rychło „dla ojczyzny ratowania rzucił się przez morze”.
Nasi przodkowie nie byli ludem morza. Polscy władcy o Gdańsk ścierali się z Niemcami od lądu. Od morza napierali Skandynawowie i niemiecka Hanza. Wygrana w 1627 r. bitwa morska pod Oliwą była tylko politycznie „nasza”, bo w gdańskiej flocie dominowali ludzie morza posługujący się głównie niemieckim. Morzem naszej historii był „suchego przestwór oceanu” – stepy Ukrainy i Dzikich Pól, bo po Morzu Czarnym pływały – jako spadek po Waregach – kozackie czajki, siejąc strach w Konstantynopolu. Po Wiśle pływali wprawdzie flisacy, ale Lucjan Siemieński, tłumacząc w XIX w. „Odyseję”, musiał „korablem” sięgać do staroruskiej pożyczki z greki, bo w polszczyźnie żeglarskie szoty nazywano po koniarsku lejcami.
Co prawda w szkole opowiadano nam o Janie z Kolna, co to już przed Kolumbem dotarł do Ameryki. Ale ani śródziemnomorskie przejażdżki naszych wieszczów, ani nawet masowa emigracja za ocean na przełomie XIX i XX w. nie zmieniały szczurów lądowych w wilki morskie. A jeśli ktoś się nim stawał, jak Józef Korzeniowski z Berdyczowa, to już jako Joseph Conrad.