W 1962 r. zimna wojna osiągnęła punkt krytyczny. Waszyngton i Moskwa stanęły na krawędzi wojny jak najbardziej rzeczywistej. Pretekstem była Kuba, ale w istocie chodziło o to, czy można rządzić się w strefie wpływów przeciwnika. Dziś, przy okazji napięcia wokół Ukrainy, tamten kryzys znów jest na ustach strategów i polityków. – Zdawało się, że to zamierzchła przeszłość, ale przecież jesteśmy dokładnie w miejscu, które już kiedyś opisano w podręcznikach – westchnęła Aleksandra Filippienko z Instytutu USA i Kanady Rosyjskiej Akademii Nauk. Ekspertka gościła w audycji niezależnej rosyjskiej telewizji Dożd. Rozmowa nie dotyczyła wcale historii, a obecnego „ukraińskiego” kryzysu między Rosją a Zachodem.
Komunizm U Brzegów Ameryki
Podobieństw sporo. Dwa rozsierdzone atomowe mocarstwa. Pokusa dzielenia świata na strefy wpływów. Oraz zagadnienie najważniejsze – skoro sprawy zaszły tak daleko, to jak z awantury wycofać się z twarzą, bez większych strat.
Mało kto wie, ale wtedy w 1962 r. wszystko zaczęło się nad Morzem Czarnym. Nikita Siergiejewicz Chruszczow, premier ZSRR i pierwszy sekretarz KC KPZR, był w gościach u towarzysza Todora Żiwkowa, przywódcy bratniej Bułgarii.
„Czas upływał na przyjacielskich rozmowach”, napisał po latach („Czasy. Ludzie. Władza. Wspomnienia”) Chruszczow. Dodawał, że miłą, letnią atmosferę zakłócały myśli o sytuacji międzynarodowej: „Cały czas myślałem o Kubie. Czy zaraz ją stracimy?”.
Na Kubie od 1959 r. rządził Fidel Castro, który zdobył władzę w wyniku rewolucji. Prawdę mówiąc, przed trzema laty Fidela w Moskwie znali słabo. Wiedzieli, że komunistą jest jego brat Raul, no i oczywiście towarzysz Che Guevara, ale nie Fidel. Przywódcy ZSRR opowiadali nawet żarcik na tę okoliczność.