Producenci filmu chyba celowo ograniczyli przedpremierowe pokazy, licząc, że nim powstaną krytyczne recenzje, zdążą się odkuć na nieprzeczuwających niczego widzach. Tak złej polskiej produkcji nie widziałem od dawna: komentowanie i prostowanie obecnych w filmie nieścisłości, przeinaczeń i głupot wymagałoby książki. Fenomen „życia po życiu” mitu Edwarda Gierka oraz myślenie spiskowe, które stanowi kanwę filmu, warto jednak omówić.
Jedna z pierwszych scen filmu rozgrywa się w przedpokoju gabinetu I sekretarza KC PZPR. Zwieziono doń portrety Gierka. Gdy ten wkracza, każe je wyrzucić jak Chrystus kupców ze świątyni. Skromny, nieznoszący blichtru przywódca. Gierek rzeczywiście nie pozwolił zawieszać swoich podobizn w urzędach, witrynach sklepów, szkołach itp. Pisarz Paweł Huelle, w 1971 r. trzynastolatek, zapamiętał: „Po grudniu paliliśmy w szkole portrety Gomułki i Cyrankiewicza. Ze dwieście ich było. Z każdego trzeba było wyjąć fotografię, bo rama i szkło mogły się przecież jeszcze przydać”. Gierek, przy pozorach skromności, lubił, gdy mu schlebiano. Zwłaszcza w drugiej połowie dekady partyjne konwentykle z jego udziałem zaczynał okrzyk: „Wielki Polak, komunista, towarzysz Edward Gierek – niech żyje!”. Po czym wybuchała burza oklasków.
Narodziny mitu
Trzeba przyznać, że Gierek wizerunkowo nadawał się do roli „umiłowanego przywódcy”. Po Władysławie Gomułce – wydał się atrakcyjną odmianą. Jawił się jako człowiek przynoszący nadzieję na europeizację systemu. A jednocześnie swojak, Ślązak spoza układów. Do nieformalnego klubu fanów Gierka początkowo należały miliony. Gdy miał przemawiać, przed telewizorami robiło się tłoczno. Gdy odwiedzał zakład pracy, teren inwestycji budowlanej czy miasto gospodarza dożynek gromadził tłumy żądnych zobaczenia go, podania mu ręki.