Służyłem w wojsku już niemal równo trzy miesiące, od 15 września, jako dumny i pełen nadziei szeregowy podchorąży Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie, która – jak na PRL przystało – nosiła imię Janka Krasickiego. Co miał wspólnego z lotnictwem, tego nikt wyjaśnić nie potrafił, ale dzięki niemu mówiliśmy o naszej uczelni UJK (Uniwersytet Janka Krasickiego) na wzór placówek cywilnych: UMK z Torunia, UMCS z Lublina czy UAM z Poznania.
Jako 18-latek byłem święcie przekonany, że lotnictwo to moje przeznaczenie. W sierpniu 1980 r., gdy miałem rozpocząć klasę maturalną w IX LO w Łodzi, miło spędzałem czas na obozie szybowcowym w ośrodku na górze Żar pod Żywcem. Latanie w górach, choćby tylko w Beskidach, było najwspanialszą przygodą mojego życia. Kiedy więc w sierpniu zaczęły się protesty i zastrajkowała kolej, byłem wielce zadowolony: miałem wymówkę, dlaczego nie mogę wrócić do Łodzi przed rokiem szkolnym. Co prawda w końcu sierpnia porozumienie podpisano i kolej ruszyła, ale i tak urwałem ze dwa tygodnie września na dodatkowe loty szybowcowe – ku rozpaczy matki nauczycielki.
Czytaj też: 1981. Zamach stanu czy stan wojenny
Ja naprawdę chciałem latać
Zdając rok później maturę, miałem jasno sprecyzowane plany – Politechnika Rzeszowska i jej wydział lotniczy, który prowadził szkolenie pilotów cywilnych do licencji zawodowej. Kiedy jednak pojechałem złożyć dokumenty, dowiedziałem się, że w 1981 r.