Rządzący Polską Ludową długo nie przywiązywali dużej wagi do faktu, że niektórzy obywatele są homoseksualistami. Od czasów stalinowskich aż po stan wojenny władza ludowa traktowała ich w niezmienny sposób: dawała żyć pod warunkiem, że nie będą się afiszować ze swymi preferencjami seksualnymi. Aż nagle o świcie 15 listopada 1985 r. Milicja Obywatelska na polecenie ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka rozpoczęła w całym kraju wielką łapankę. Nadano jej wyszukany kryptonim „Hiacynt”, odwołujący się do kwiatu będącego symbolem homoerotycznych relacji oraz imieniem spartańskiego księcia, w którym zakochał się najpiękniejszy z greckich bogów, Apollo. Poetyckość kryptonimu mocno zgrzytała z prozą milicyjnej operacji.
„Milicjanci przyszli do mnie rano. Byłem trochę niewyspany po nocy spędzonej z kochankiem i zawieziono mnie na komisariat” – wspominał Ryszard Kisiel, działacz gejowski w czasach III RP, którego relację na kartach książki „Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u” zamieścił Krzysztof Tomasik. Choć funkcjonariusze nie mieli nakazu aresztowania, przerażeni obywatele wyciągani nad ranem z łóżek zazwyczaj posłusznie poddawali się ich rozkazom. „Około 8.00 na korytarzach w SUSW [Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych – przyp. aut.] zrobiło się tłoczno. Każdy doprowadzony został przede wszystkim sprawdzony w kartotece kryminalnej. Następnie inspektorzy odbywali z nimi rozmowy” – donosił w drugiej połowie listopada 1985 r. tygodnik „W służbie narodu”, pismo branżowe MSW. W tym samym czasie ruszyły w teren grupy operacyjne, by przez kolejne dni polować na lepiej zakonspirowanych homoseksualistów, których personaliów jeszcze nie odnotowano w kartotekach. Za dnia organizowano zasadzki w miejscach publicznych (parkach, skwerach), gdzie – jak wiedziano – zazwyczaj się spotykali.