Rankiem 29 kwietnia 1975 r. w Sajgonie mimo panującego upału z radiowych głośników popłynęły słowa kolędy „White Christmas”. Aksamitny głos Binga Crosby’ego był sygnałem dla wszystkich Amerykanów, że właśnie rozpoczyna się ewakuacja ze stolicy Wietnamu Południowego.
Chyba nikt nie spodziewał się, że wypadki potoczą się tak szybko. Rozpoczęta 10 marca ofensywa wojsk komunistycznej Północy w ciągu kilku tygodni dotarła do przedmieść Sajgonu. Atak łamał wynegocjowane w 1973 r. w Paryżu porozumienie, na mocy którego Stany Zjednoczone wycofały z Indochin swoje wojska, jednocześnie zobowiązując się do obrony południowowietnamskiej suwerenności. Ale w miarę jak kolejne miasta na Południu przechodziły w ręce komunistów, było jasne, że Waszyngton nie zamierza umierać za swojego sojusznika. Amerykańska opinia publiczna nie chciała już słyszeć o Wietnamie. W połowie kwietnia Kongres odrzucił prośbę prezydenta Geralda Forda o 700 mln dol. wsparcia dla południowowietnamskich sił zbrojnych.
Bunt Martina
Tymczasem armia Sajgonu rozsypała się jak domek z kart. Dla wszystkich było jasne, że wojna jest przegrana i trzeba myśleć o ucieczce. Nieuchronne zwycięstwo Północy niosło ze sobą śmiertelne zagrożenie dla setek tysięcy mieszkańców Południa. W ciągu poprzednich kilkunastu lat weszli oni z Amerykanami w głębokie związki, wykraczające poza zwykłe relacje klienta z patronem. Na każdego żołnierza bądź cywila przypadało kilku Wietnamczyków; a w miarę jak amerykańskie więzi z Indochinami stawały się coraz bardziej intymne, do tłumaczy i kucharzy dołączały wietnamskie żony i kochanki wraz z rodzinami, opiekunki do dzieci oraz gosposie. Teraz – w obliczu klęski – ich los stanął pod znakiem zapytania. W oczach komunistów byli zdrajcami sprawy narodowej.