Samowolna decyzja jednego człowieka, który goniąc za osobistą sławą, wypuścił Niemców z okrążenia, doprowadziła do tego, że krwawa bitwa pod Monte Cassino i starcia tuż po niej nie przełożyły się na sukces strategiczny całego frontu. Zatknięcie 18 maja 1944 r. biało-czerwonego sztandaru na gruzach opactwa benedyktyńskiego na Monte Cassino odbiło się szerokim echem w wolnym świecie. Już tego samego dnia na pobojowisku bitwy, którą nazwano „Stalingradem frontu zachodniego”, czyniono wobec polskich żołnierzy piękne gesty. Amerykański samolot zrzucił na Monte Cassino wiązankę róż, a brytyjskie radiostacje polowe słały Polakom „Long live Poland”. Korespondenci wojenni akredytowani przy 8. Armii depeszowali do swoich redakcji słowa uznania dla bohaterstwa żołnierzy polskich, a te drukowały je na pierwszych stronach gazet. Sam dowódca 15. Grupy Armii gen. Harold Alexander przybył do sztabu 2. Korpusu, by pogratulować zwycięstwa swemu podwładnemu gen. Władysławowi Andersowi. Po tej wizycie Anders rozkazał ułanom podolskim, by obok polskiego sztandaru wywiesili flagę brytyjską jako znak braterstwa z żołnierzami 13. Korpusu i na znak przynależności 2. Korpusu do sławnej ze zwycięstw 8. Armii.
Ten bogaty w gesty uznania dla polskiego oręża dzień był jednak tylko krótkim antraktem na froncie. Kiedy ze stoków wzgórza klasztornego zbierano poległych i szykowano im uroczyste pogrzeby, większość żołnierzy 2. Korpusu albo nadal walczyła, albo ponownie ruszyła do walki. Niemieccy strzelcy spadochronowi i górscy wciąż bronili się na San Angelo i wzgórzu 575. Dopiero nocny atak polskich komandosów z 18 na 19 maja wyrzucił ich z San Angelo, a strzelcy 5. Kresowej Dywizji Piechoty rankiem oczyścili wzgórze 575. I to nie był koniec. Na skrajnym, prawym skrzydle odcinka polskiego nadal pozostawały niezdobyte stanowiska niemieckie na Pizzo Corno.