Pani w sędziowskim birecie i majestacie konstytucyjnego prawa doprowadziła swoje rodaczki do białej gorączki. Do wściekłości i rozpaczy. Mędrcy mówią, że razem ze swoim TK inaczej nie mogła. Mówią także, że za togą pani Julii kryje się całkiem ktoś inny. Nieśmiały ponoć wobec dam smakosz i degustator obiadów, którymi pani Julia co rusz go raczy. Wirus musiał się posunąć i zrobić na podium miejsce wkurzonym rodaczkom – i rodakom, także wkurzonym, jak cholera.
Czytaj też: Stan wyjątkowy lada dzień. Czy to realny scenariusz?
Nieważne dzieci narodzone
Wiadomo jednak, że bystry obserwator ma oczy i uszy wokoło głowy. Zauważy wagę spraw, które dzieją się poza podium, a które być może umykają tym, którzy są ogarnięci wojną. Umknęła też nieatrakcyjna jak na ten burzliwy czas wiadomość Onetu, że dzieci w Rybniku „są narażone ma kontakt z rakotwórczym czarnym węglem pięć razy bardziej niż dzieci z Francji, (...) a badania wykazały, że stężenie czarnego węgla u polskich dzieci było nawet około dziesięć razy wyższe niż u rówieśników we Francji i pięć razy wyższe niż w Belgii”.
Czy dzieci z Rybnika mogą się przebić przez covid-19 i całkowity niemal zakaz aborcji? Czy mają szansę stać się tak ważne jak te nienarodzone? Czy jest stosowny klimat na rozważania o smogu, czyli, nomen omen, o klimacie właśnie? A jeśli nie, to czy można spokojnie czekać na stosowny czas?
Rybnicka Rada Kobiet uznała, że działać trzeba natychmiast, i wszczęła rwetes, o którym za chwilę – a mnie przypomniała się zapomniana teraz historia sprzed lat, także o pewnej kobiecie, która stawiła czoła epidemii i z tej właśnie przyczyny została Matką Boską Szopienicką.
Historia ta toczyła bieg jeszcze dawniej niż w minionym wieku, kiedy to po wschodniej części dzielnicy Katowic, w Szopienicach właśnie, „za zabudowaniami dawnej huty cynku Uthemann rozpościerała się pierwsza w Europie pustynia stworzona ręką człowieka. Przy prażeniu blendy cynkowej wydzielał się trójtlenek siarki. Utylizowano go za pomocą sulfidyny. Powstawał wtedy kwas siarkowy oraz płynne SO, konserwant dla przemysłu spożywczego. Wszyscy w Polsce jedli produkt z huty. W żadnym jabolu nie mogło tego zabraknąć. Przy produkcji cynku tworzyły się również azotki – intensywny czerwony dym wydobywał się z małego komina. Wiatr z zachodu kierował go na wschód, w związku z czym po wschodniej części Uthemanna, przy granicy z Mysłowicami, powstawała martwa ziemia” (Michał Jędryka, „Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia”, s. 17).
Czytaj też: „Lewactwo” pląsa w rytm poloneza
Słodkawy smak ołowiu
Dzisiaj media informują o stanie i jakości powietrza, o przekroczonych normach, o smogu. Znające się na rzeczy rzesze ekologów rozwijają transparenty, wypowiadając wojnę bezmyślnej degradacji najważniejszej dla nas planety. Toczy się ostry dyskurs pomiędzy zwolennikami starego porządku i awangardą – już wiadomo, kto ma rację, już wiadomo, że właściwie nie ma wyboru, jeśli świat, w którym żyjemy, ma jako tako przetrwać.
W czasie, do którego wracam, jedynym wyznacznikiem dopuszczalnych norm zanieczyszczenia powietrza był własny nos. Nos ów wchłaniał, chcąc nie chcąc, trujący tal, wyziewy cynkowego szlamu składowanego w ziemnych osadnikach, pyłowe obłoki ołowiu i kadmu, którego huta była wówczas największym producentem na świecie. Najpierw nos, potem płuca, cały układ oddechowy, pokarmowy i po kolei wszystkie organy, wreszcie największy z nich – skóra. Z biegiem czasu coraz bardziej pożółkła i poszarzała.
Czytaj też: Koronawirus plus smog. Jak się przed nimi uchronić?
Całe to paskudztwo pełzło powoli, chytrze i konsekwentnie. Nieuchronnie – wszak ołów, metal ciężki, jest właściwie niezniszczalny, żyje swoim życiem w glebie setki lat. Osacza. Najpierw pojawia się w ustach słodkawym, mdłym smakiem, powodując tępe bóle głowy. W końcu można się przyzwyczaić. Także do tego, że nie chce się jeść. Kiedy dochodzą torsje – zaczyna być gorzej. Brak siły do czegokolwiek, apatia, stały ból kości, które kruszeją, ponieważ metal odkłada się i w nich. I w zębach, które z biegiem czasu stają się poczerniałymi martwymi kikutkami. Ciemne obwódki wokół nich, na dziąsłach, to kolejny akt tego ołowianego procederu. Zaanektowany układ nerwowy skutkuje dziwacznym, bocianim człapaniem nóg. Także zaburzeniami świadomości, neuropatią, w końcu otępieniem. Nie bez przyczyny w założonej przed laty pobliskiej szopienickiej szkole dla dzieci upośledzonych był zawsze pełny komplet uczniów.
Lekarska diagnoza powinna być oczywista – a okazała się niedopuszczalna. Mieszkańcy Szopienic pracowali w hucie od zawsze. Z dziada pradziada, a także z babki prababki, ponieważ kobiety także pracowały w hucie od zawsze, a niektóre oddziały były całkowicie sfeminizowane. „To one niezmiennie, od czasów wojen, kiedy to mężczyźni przydawali się bardziej na mięso armatnie, produkowały w potwornym upale i zapyleniu ciężkie szamotowe cegły, one tyrały na blajówie, walcowni i w innych przestarzałych technologicznie, wstydliwych miejscach huty” (tamże, s. 119).
Czytaj też: Z zamykaniem kopalń w Polsce nie można czekać 30 lat
Matki patrzyły na swoje bajtle
Kiedy wokół panoszył się patriarchat – na Śląsku to kobieta trzymała rodzinę w garści. Krótko trzymała w garści także swego chłopa, zważając zarazem na przynależny mu szacunek i troskę. Chłop był głową rodziny, decydował o jej życiowych sprawach, miał posłuch i z paskiem przynosił do domu ciężko zarobione pieniądze, którymi zarządzała baba. Ona też otaczała swoje dzieci miłością czułą i serdeczną, na którą nie miał czasu ojciec – autorytet ostateczny i bezsporny, lecz w sprawie rodzicielskich uczuć objawowo chłodny.
Matki uważnym okiem patrzyły na swoje bajtle. Skąd ta blada buzia, ciągłe osłabienie i zawroty głowy... I w szkole jakoś marnie... Pani doktor z rejonowej przychodni w Dąbrówce Małej także zachodziła w głowę. Była w trakcie przygotowań do obrony doktoratu i anemiczność szopienickich dzieci bardzo leżała jej na sercu. Dlaczego ta anemia akurat tutaj?
Czytaj też: Zmieniają się role społeczne na Śląsku
Szczególnie na Targowisku, rzut kamieniem od huty. Dr Jolanta Wadowska-Król chodziła tamtędy nie raz. Mijała najgorsze rudery Burowca, gdzie mieszkali pracownicy wielkiego hutniczego kombinatu, który od zawsze dawał ludziom pracę i pewność jutra. „Mówiło się o Targowisku, osiedlu pod płotem hut, że psy żyły tam kilka dni, kanarki jeden dzień, za to bardzo dobrze miały się tam szczury. Powietrze miało tam charakterystyczny zapach i gęstość” (tamże, s. 18).
Burowieckie rudery nie miały kanalizacji, jedna ubikacja na kilkanaście mieszkań, reszta na podwórku. Zlew także jeden. Ręce trzeba myć zazwyczaj w tej samej wodzie, często po kimś. Który bajtel przykładałby się do takiego mycia? Toteż za paznokciami zostają zazwyczaj czarne obwódki brudu zmieszanego z ołowianym pyłem. Woda po myciu ląduje w śmierdzącym rynsztoku, tuż obok komórek z węglem, chlewików, podwórkowych wychodków. I przydomowych ogródków.
– Dochtórko, nasze smarki takie blade, a przecież jedzą witaminy, na działce mamy wszystko – szałot (sałata), każda sznitka (kromka) z radiskami (rzodkiewkami), ze sznitlochem (szczypiorkiem), w zupie nasza własna marchew i łobariba (kalarepa), może blumkol (kalafior) jakiś marny… i wieprzki (agrest) słabe...
Czytaj też: Katowice. Śląsk, którego nie ma
Dr Król zaczęła wiązać fakty. Tym bardziej że pewnego dnia do jej gabinetu zapowiedziała się prof. Bożena Hager-Małecka, doświadczona lekarka z kliniki w Zabrzu. Właśnie na jej oddział po raz kolejny trafił chłopiec z Szopienic. Wyniki badań dawały wiele do myślenia. Nawracająca anemia odporna na wszelkie leki, liczne lekarskie konsylia... To ołowica – podsumowała długą rozmowę Hager-Małecka. W gabinecie powstał plan działania, tajna misja.
Obie panie wiedziały, że w państwie, które rosło w siłę i w którym ludziom żyło się coraz dostatniej, ołowicy być nie może. Ludowa władza nie wyrazi zgody na takie fanaberie. Trzeba było działać sekretnie. Przebadać w tajemnicy dzieci mieszkające najbliżej huty. Powoli zataczać coraz szersze kręgi, żeby zorientować się, jaki jest zasięg oddziaływania jej śmiercionośnego oddechu.
Czytaj też: Pierwsze posłanki II RP
Zakazane słowo „ołowica”
Królowa zapełniała tysiące tabelek krzyżykami bądź minusami. Określała krótko i beznamiętnie – pozytywnie bądź negatywnie. Tabelki wespół z Królową tworzył Król – mąż pani doktor, także lekarz. I pani Wadecka, dzielnie wspierająca tajną akcję mama pani doktor. Choć co jakiś czas przypominała, że warto byłoby skupić się na doktoracie. – Są rzeczy ważne i ważniejsze – odpowiadała lekarka. – Ta jest najważniejsza.
Może czuła, że jej kariera coraz bardziej zanurza się w niebyt? Sekret misji, pomimo zachowywanej ostrożności, znalazł jednak jakąś furtkę i wymknął się spod kontroli. Badania objęły już niemal 5 tys. dzieci, które huta powoli, lecz konsekwentnie truła. Trzeba było je ratować. Wywieźć z zarażonego terenu – wywieźć z domu. Natychmiast. W dodatku nie pozwolić, żeby do niego wróciły. Tymczasem zakładano małym pacjentom grupę dyspanseryjną, sukcesywnie przeprowadzano badania przesiewowe, czyli skriningowe.
Czytaj też: Niedobór pierwiastka życia
Słowo „ołowica” było nadal zakazane, ale władze czuły pismo nosem. Dzieci oznaczone plusem, określone pozytywnie – nagle znikały. Gdy zapadał zmrok, pod burowieckimi ruderami zatrzymywał się wysłużony autokar albo karetka z czerwonym krzyżem na burcie. Nocne pojazdy połykały dzieci z Targowiska i rozpływały się w mroku. Z szopienickiej szkoły znikały powoli całe klasy.
Wadecka-Król była tylko rejonowym lekarzem w miejskiej przychodni. Progi partyjnych notabli były dla niej za wysokie. A tylko tam można było zdobyć glejt, który umożliwiał pobyt dzieci w górskich sanatoriach i prewentoriach. Także powrót do domów tych, które byłyby bezpieczne. Dalekie od huty.
Empatia śląskiego włodarza
Teraz do akcji wkracza prof. Hager-Małecka. Zaczyna od wizyty u gen. Jerzego Ziętka, śląskiego wojewody zwanego kordialnie Jorgiem. Jego gabinet pamięta jeszcze swego przedwojennego lokatora: wojewodę Grażyńskiego. Pani profesor zwraca uwagę na zapełnione papierzyskami biurko wielkości małego lotniska. Opisuje sytuację.
Stary generał sam przeszedł wiele. Nie lubił mówić o sobie, szczególnie o sobie z przeszłości. Zdarzyła się rodzinna tragedia, jaka – nie wiadomo. Pozostała empatia śląskiego włodarza, jego wrażliwość na krzywdę dzieci i możliwości, które Hager-Małecka postanowiła wykorzystać. Dzięki jego pomocy pojawiały się owe białe nocne karetki i autokar, a także nadzieja na nowe mieszkania dla najbardziej zagrożonych mieszkańców Burowca – szczególnie tych z Targówka. Sprawa zaszła za daleko, by można było schować ją pod dywan. Znienawidzony przez partię stary Jorg został wprawdzie odesłany na emeryturę, ale pozostawienie tego pasztetu bez kontynuacji nie było już możliwe. Tym bardziej że śląski Cysorz, pierwszy sekretarz PZPR Zdzisław Grudzień, który rozsiadł się bezpardonowo w Pałacu, nomen omen, Grudniowym, zabiegał o względy swego stołecznego szefa Edwarda Gierka. I chciał się wykazać.
Czytaj też: Edward Gierek i Jerzy Ziętek mają zniknąć
Potencjał intelektualny katowickiego dzierżymordy był powszechnie znany. Podobnie jak jego nieograniczona niemal wówczas władza. Hager-Małecka wespół z Wadowską-Król wydeptywały cierpliwie i uparcie dróżkę do kolejnych zwycięstw. – O, znalazła się Matka Boska Szopienicka – mówili z ironią partyjni oficjele, ale nie mogli zabiegów namolnych kobiet zlekceważyć. Zresztą przy okazji można było rozproszyć, rozwalić tę znienawidzoną śląską sitwę, która mocno trzymała się odwiecznych tradycji. Toteż pojawiła się nadzieja na nowe mieszkania dla przesiedlanych szopieniczan, rozrzucone w różnych zakątkach regionu. Nawet w Altreichu (Sosnowiec), do którego nikt nie chciał iść. Nigdzie zresztą nie chcieli iść. Chcieli zostać w domach. Jak ich przekonać do tak radykalnej zmiany?
Do zostawienia wszystkiego, co od wieków było ich życiem, codziennością, jedyną perspektywą? Jak wyrzucić z serca ten odwieczny widok zza zazdrostek – pejzaż dymiącej huty?
W hucie można było się zakochać
„W hucie można było się zakochać. Powstała z marzeń XIX-wiecznych pruskich kapitalistów, którzy inwestowali w pola i łąki, rolnicze osady – Szopienice, Roździeń, Janów, Dąbrówka Mała – położone tuż przy granicy z Kongresówką. Obok kopalń węgla kamiennego w 1834 r. wybudowali hutę cynku Wilhelmina, a w 1864 hutę ołowiu. Przetrwała pierwszą wojnę światową i trzy powstania śląskie, aż w końcu 1922 r. razem z częścią Górnego Śląska stała się częścią Polski. Wciąż rozbudowywana, z kilkunastoma wydziałami, po drugiej wojnie światowej nieustannie zwiększała produkcję. Szopienice do 1960 r. były nie dzielnicą Katowic, lecz osobnym miastem z klubami sportowymi, kinami i parkami – i kwitły. W szczytowych momentach w hucie pracowało nawet 5 tys. ludzi. Ściągani z całej Polski zasiedlali ceglane familoki, budowane przez hutę osiedla i hotele robotnicze. Od tych hoteli miejscowi nazywali ich wulcami” („Co pozostało po hucie w Szopienicach”, „Polityka”).
O tym, że w hucie można było się zakochać, świadczy przypadek Henryka Brysza. „Jego miłość zaczęła się być może wtedy, gdy pewnego dnia o 4 rano wszedł do hali z piecami destylacyjnymi, a tam paliły się tysiące albo dziesiątki tysięcy niebieskich ogników. Wiedział, że to po prostu ulatniający się tlenek węgla, ale wolał myśleć, że jeśli to nie było niebo, to...” (tamże).
Jakże wyprowadzić się z tego upiornego i zaczarowanego zarazem miejsca? Rzucić hutę, która jest przekleństwem i miłością? Która kusi, truje i karmi?
Czytaj też: Jak Polska zajęła Śląsk
Huta truje, ale tyż dawo na chlyb
Królowa pisała skierowania do szpitali, sanatoriów na dalsze badania – było ich tyle, że listonosze nie dawali rady. Trzeba było więc zostać listonoszem. Razem z zaprzyjaźnioną pielęgniarką Wiesią Wilczek, dopuszczoną do tajnego planu, przekonywały mieszkańców, że trzeba się wyprowadzić. Jak najprędzej. Że wszystko tu jest zatrute. Jarzynki z ogródków, woda w zlewozmywaku, klopsztanga (trzepak), przy której toczyło się młodzieżowe życie towarzyskie, gleba, w której rosły rachityczne roślinki, ziemia, po której się chodzi. Powietrze, którym się oddycha. Wszystko.
Że ołów i kadm, które dziesiątkami lat przenikały do środowiska, do głębokich wód gruntowych, nie zniknęły. Pozostaną tam setki, a może tysiące lat.
– Ja, huta truje, ale tyż dawo na chlyb... – mówili robotnicy i rozkładali spracowane ręce. W poczuciu tej bezradności zmierzali w kierunku ul. Zjednoczonej Partii, ku mordowni zwanej ze słowiańska „Rzepichą”, gdzie leczyli troski i rozterki.
Wszak znali prawdę. Wiedzieli, że w nocy hutnicze filtry na polecenie partyjnych władz są wyłączane. Według oficjalnych komunikatów emisja zanieczyszczeń stale spadała. Wszyscy „stąd” wiedzieli jednak, że było wręcz odwrotnie. Wystarczyło nocą uchylić okno. Priorytetem władz była produkcja. Filtry osłabiały ciąg hutniczego pieca i produkcja spadała. Więc zdejmowano filtry i produkcja szła jak trzeba. Zresztą odpylanie było workowe. „Kiedy w miejsce wyobrażonych filtrów, cudownych urządzeń likwidujących zapylenie za pomocą skomplikowanych technologii, wstawi się pospolity worek, to pryska cały urok i poczucie bezpieczeństwa. Choć, nie można powiedzieć, znajdywały one praktyczne zastosowanie. Oszczędne i zaradne gospodynie z Wilhelminy, Burowca i Bagna szyły z nich dla siebie płaszczyki. Służyły też za kanwę do haftowanych obrusów i serwetek. Poza tym plan produkcji też był takim workiem bez dna. Dla niego trzeba było czasem zdjąć odpylające worki. Tysiące ton respilabilnej trucizny leciało wtedy w powietrze”. A zapylenie? Było potworne. Ale przecież zawsze takie było. Stąd „większość lekceważyła szkodliwy pył, nie zakładała zakupionych za ciężkie dewizy masek i protektorów. Przeszkadzały im, w maskach było jeszcze bardziej duszno. Poza tym byli przyzwyczajeni” (Michał Jędryka, „Ołowiane dzieci, zapomniana epidemia”, s. 119).
Czytaj też: Nowa Huta żegna robotnicze korzenie i szuka nowych
„Profilaktyczne badania na młodzieży”
Badania prowadzone przez Wadowską-Król wskazywały na rozwój choroby u dzieci. To nie były już poszczególne przypadki, to była epidemia. Latem 1974 r. w „Trybunie Robotniczej” pojawiła się lakoniczna informacja, że w kilku regionach województwa katowickiego są prowadzone profilaktyczne badania na grupach dzieci i młodzieży, których celem jest porównanie ich stanu zdrowia ze stanem zdrowia dzieci z terenów zielonych. I tyle.
Trzeba wiedzieć, że był to czas, kiedy samowolne przeprowadzanie podejrzanych badań było czynem przestępczym. Rejonowa lekarka, która nadgorliwie interesowała się tym, czym interesować się nie powinna, była elementem podejrzanym. Nachodzi dyrekcję huty, sprawdza, dopytuje… Ciągle się czegoś domaga. Ma wprawdzie poparcie komitetu partii, ale wtyka wszędzie nos, trzeba mieć na nią oko… Towarzysz Mycka, dyrektor odpowiedzialny w hucie za sprawy socjalnobytowe, nie lubi tych wizyt. Znowu będzie gadanie o tych filtrach. I o wyburzeniu familoków na Targowisku.
Toteż na odchodnym puszczają mu nerwy. „Nie chcę więcej słyszeć, że jakaś lekarka odkrywa w Szopienicach masowe choroby i że odpowiedzialna za to jest niby huta! To już niedługo będzie najnowocześniejszy zakład w Polsce, a może w Europie, więc takie wypadki nie mogą tu mieć miejsca. (...) Ołowica to mogła być za Niemca, przed wojną, a teraz… Dzieci czasem mają anemię. Czy tam niedokrwistość. To się zdarza wszędzie. Nawet w Związku Radzieckim. My im oczywiście pomożemy wyzdrowieć, damy im transport, niech jadą w te góry. Ale jak jeszcze raz usłyszę o ołowicy, to będziecie gdzie indziej i z kim innym rozmawiać! Rozumiemy się?”.
I ściszonym głosem dodał: „I po chuj pani robiła te badania?! Tylko teraz kłopot jest. My mamy kłopot i z panią mamy kłopot” (tamże, s. 107).
Dziś nie ma już Targowiska. Ani huty, która była zawsze. Nie straszą brudne rudery z jednym zlewem i brudnymi wychodkami na podwórku. Może wcale tego wszystkiego nie było… Wtedy można by było zakończyć tę opowieść szczęśliwie. Pustynia po hucie wybuchła zielenią. Pojawiły się drzewa, śpiewają ptaki. Ołowiane dzieci wyrosły na mądrych, zdrowych ludzi, którzy nie żyją chorą przeszłością. To jednak nie byłaby prawda.
Czytaj też: Dlaczego chiński zielony smok zmieni świat?
„Do dziś zamykam na noc okna...”
Prawda jest bardzo złożona i zasługuje na osobną rozmowę. Prawda o ołowianych dzieciach ma wiele zakamarków, do których strach zajrzeć. Ale trzeba, jeśli chce się ja poznać.
„Do dzisiaj zamykam na noc okna bez względu na miejsce, w którym się znajduję. Na chwilę przed zapadnięciem w sen, spowolniony stale towarzyszącym mi, wiernym jak pies bólem, nasłuchuję drżenia szyb, spowodowanego przez nadjeżdżające w kierunku huty wagony, ciągnione przez ciężkie spalinowe lokomotywy” (tamże, s. 242).
Pani doktor Wadowska-Król, bo o niej przecież jest ta historia, nie obroniła doktoratu. Nie wpasowała się w oczekiwany wówczas przez Śląską Akademię Muzyczną schemat. Nie chciała wyciągnąć właściwych wniosków i przeprowadzić takiego naukowego wywodu, który zadowoliłby jej naukowego cicerone. I władze. Jednak czuje się spełniona i doceniona.
Tytuł Szopienickiej Matki Boskiej trochę ją krępuje, trochę bawi, trochę wzrusza, bo przypomina tamten czas. Tym bardziej że dzisiaj brzmi inaczej – nie ironicznie czy szyderczo. Raczej, jak by to powiedzieć... opatrznościowo.
Bo też tamtej sekretnej misji, która przypominała medyczny thriller, potrzebne było wsparcie siły wyższej. Także później, kiedy pomagała przesiedleńcom starać się o odszkodowania, odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Teraz obudziła w sobie nową pasję – haftuje obrazy. Kiedy spływają na nią splendory, dziwi się, a nawet obrusza. Mówi, że robiła to, co trzeba było robić. I tyle.
Czytaj też: Smog niszczy zdrowie polskim dzieciom
Kiedy przeczytałem informację Onetu o badaniach wśród dzieci z Rybnika, uderzyła mnie analogia zdarzeń. Może dlatego, że rzecz dotyczy dzieci. Może dlatego, że rzecz dotyczy kobiet. Może dlatego, że wróg jest podobny – podstępny, zachłanny i lekceważony. Kilkanaście dni temu Rybnicka Rada Kobiet doprowadziła do zorganizowania Międzynarodowej Konferencji, na której przedstawiono badania dotyczące wpływu smogu na zdrowie. Zaproszono francuskiego badacza i filmowca Martina Boudot, a także prof. Tima Nawrota, belgijskiego epidemiologa z Hasselt University. Badania porównawcze przeprowadzone na grupie dzieci z Rybnika i Strassburga wykazały trzy–dziewięć razy wyższy poziom stężenia czarnego węgla w moczu małych rybniczan – średnio o 425 proc.
Czarny węgiel to rakotwórczy składnik, powstający w procesie spalania paliw kopalnych. Nie znika. Przedostaje się do powietrza, którym oddychamy. „Pod tą nazwą określa się cząsteczki pyłów zawieszonych PM10 i PM2,5 które tworzą smog. Pyły te po upływie minuty od wdechu trafiają do krwi, a następnie do moczu i wątroby”. Prof. Tim Nawrot podsumował: „Nigdy czegoś takiego nie widziałem”.
Czytaj też: Stary węglowy ład?
Kobiety na mury
Dla przypomnienia – w regionie rybnickim bije serce industrialnego górniczego pejzażu: Jastrzębska Spółka Węglowa. Patronuje kopalniom: Borynia-Zofiówka-Jastrzębie, Pniówek, Knurów-Szczygłowice, Budryk.
Wiem, że panie z Rybnickiej Rady Kobiet nie odpuszczą. Szczególnie teraz, kiedy wiadomo, że zanieczyszczenie powietrza skutkuje śmiercią niemal 4,5 mln mieszkańców naszego globu i lokuje się w pierwszej dziesiątce czynników ryzyka zdrowotnego. Szczególnie że chodzi o dzieci, te narodzone, pierwsze ofiary naszej niefrasobliwości. Bardziej narażone – ponieważ oddychają częściej, a ich niedojrzały, rozwijający się organizm wchłania wszystko jak gąbka. Już na wstępie mają niższą masę urodzeniową, mniejsze zdolności poznawcze, częściej ulegają chorobom sercowo-naczyniowym, oddechowym, nowotworowym. To tragiczny bagaż na całe dorosłe życie.
Z muralu na elewacji katowickiej kamienicy przy ul. Gliwickiej spogląda na przechodnia twarz dr Jolanty Wadowskiej-Król w otoczeniu innych twarzy – jej małych pacjentów z okolic nieistniejącej już huty. „Kobiety wiedzą, co robią” – podpis nad portretem nader symptomatyczny i aktualny. Wystarczy popatrzeć na nasze ulice. To część projektu „Wysokich Obcasów”, który został nazwany wieloznacznym hasłem: „Kobiety na mury”.
To serdecznie zapraszam. Murów ci u nas dostatek.
PS Dziękuję Panu Michałowi Jędryce za książkę „Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia”, z której czerpałem wiedzę. Zamierzam wrócić do tej rozmowy.
Czytaj też: Czy w erze koronawirusa warto pamiętać o hiszpance?