Był 1975 r., Gluth-Nowowiejski pracował jako kierownik działu miejskiego „Kuriera Polskiego”. Odbudowująca się Warszawa wciąż nosiła ślady wojny. Zamieścił w gazecie apel: jeśli ktoś był w rzekomo martwej Warszawie gruzów, niech się zgłosi do „Kuriera”, to sobie porozmawiamy. Ta akcja „Kuriera Polskiego” nosiła nazwę „Pierwsi w mieście”. Początkowo odzewu nie było, przyszedł ktoś, jednak nie miał wiele do opowiedzenia. W kolejne dni przyszło kilkoro, gazeta wydrukowała ich wspomnienia. Od tego czasu przychodzili hurmem. – Musiałem brać ludzi do pomocy przy akcji – mówi Wacław Gluth-Nowowiejski – na długi czas przestałem być dziennikarzem, a tylko zajmowałem się gruzami. Wysłuchiwałem opowieści i coraz bardziej byłem nimi zachwycony. Jak dzisiaj oblicza, na lewym brzegu Wisły po powstaniu ukrywało się w gruzach około tysiąca osób, wojnę przetrwało kilkaset.
Domy ostatnie (cała Warszawa)
Samotność – to było główne wspólne znamię wszystkich Robinsonów, mieszkańców Warszawy gruzów. Strach, głód, zimno, poczucie bycia ściganym, niekończąca się walka o utrzymanie woli życia. Rzeczywistość okradała z nadziei. Cisza, bezruch, odgłos martwej natury – wiatr, padanie kropel, skrzypienie urwanych blach i murów, halucynacje.
Piękna Warszawa obrócona w abstrakcyjne kształty, ażury klatek schodowych bez schodów, zawieszone nad przepaściami pokoje pełne przedmiotów z intymnego życia dawnych lokatorów. Czasem ślady stóp na śniegu, odczytywane jednocześnie jako wybawienie z samotności i jako zagrożenie dla życia. Jamy w ziemi, piwnice, cmentarze ludzi pogrzebanych i niepogrzebanych. Tłumienie kaszlu, patrzenie w ścianę, apatia, ropa płynąca z ran, wesołe gwarzenie Niemców jedzących co wieczór kolację z konserw wśród mogił powstańców na podwórzu kamienicy.