1980 to nie miał być rok zwyczajny. Wieńcząc dekadę Edwarda Gierka, wieszczył kolejne sukcesy – także w przemyśle górniczym, który dla władzy miał znaczenie priorytetowe. Już rok wcześniej wydobycie czarnego kruszcu osiągnęło magiczne 200 mln ton z górką. Teraz trzeba było podnieść poprzeczkę i do końca lipca fedrunek przekroczył już 120 mln ton. Gdyby szło tak dalej, kolejna setka do końca roku była pewna jak amen w pacierzu. Gdyby szło tak dalej... Nie poszło.
Czytaj też: Czy Gierek przybliżył Polskę do Zachodu?
Sprzedaj konia, kup Ślązaka
Spokój na Śląsku był pozorny, choć próbowano izolować społeczeństwo od niebezpiecznych newsów z Wybrzeża. Trwały jednak wakacje, a lato było gorące – powracający znad morza wczasowicze przywozili do domów atmosferę społecznego buntu. Z ust do ust przekazywano sobie postulaty gdańskich stoczniowców. Coraz głośniej i odważniej. Pomiędzy Wybrzeżem a Śląskiem coraz swobodniej hulał sposób komunikacji rodem z tych lat, kiedy najszybszym nośnikiem wieści poza telegrafem były pociągi. Na burtach wracających z portów węglarek i wagonów osobowych krzyczały wypisane kredą i farbą apele do Ślązaków, żeby przyłączyli się do stoczniowej rewolty i poparli protest. W ten szczególny sposób informowano, o co stoczniowcom i portowcom chodzi – zarówno w wymiarze społecznym, jak i politycznym.
Na towarowych wagonach pojawiały się nie tylko gdańskie postulaty. Także pogardliwe hasła, bezpardonowo obarczające górników i hutników winą za wspieranie skompromitowanej władzy: „Pachołki Gierka, róbcie sobie sami. Zabić Ślązaka zamiast świniaka. Sprzedaj konia, kup Ślązaka”.
Partia była pewna śląskiego poparcia. Władze nie dopuszczały myśli, że tutaj właśnie mogłoby zaiskrzyć. Nie było powodów. Strajki na Śląsku? Wszak górnicy i hutnicy stosunkowo dobrze zarabiali. Ci pierwsi mieli swoje sklepy za „żółtymi firankami”, swoje górnicze peweksy. I najkrótszą w kraju drogę do mieszkań. I pożądane przez resztę talony na luksusowe towary – od samochodów po pralki i kolorowe telewizory. Sekretarze partii wyciągali je wspaniałomyślnie z przepastnych szuflad swoich biurek i rozdawali wyróżniającym się w przekraczaniu norm pracownikom. Czy taki Śląsk mógłby poprzeć warchołów z Wybrzeża? W życiu.
Na Wybrzeżu zamarliby z wrażenia!
W wichrzycielstwo Ślązaków zupełnie nie wierzył także Zdzisław Grudzień, I sekretarz KW PZPR w Katowicach. Postać groteskowa i za sprawą tej groteskowości i wszechwładzy zarazem złowieszczo niebezpieczna. Gierek kilka lat przed śmiercią wyznał, że ustanawiając Grudnia swoim następcą w Katowicach, popełnił największy kadrowy błąd swojego życia. Ale stało się – i towarzysz Zdzisław nakazał przygotować na sobotni 23 dzień sierpnia gigantyczny wiec poparcia dla władz partii i rządu. Partyjny mityng, podobny temu z marca 1968 r., grudnia 1970 i czerwca 1976. Event miał dać odpór warchołom z Wybrzeża i otwarcie pogrozić wszystkim antysocjalistycznym siłom, które ośmieliły się podnieść głowę. Śląska woda, która wcześniej na takich wiecach „gruchotała” kości przeciwnikom socjalizmu, miała też utorować Grudniowi pełne przejęcie władzy po Gierku.
Tymczasem w Gdańsku rząd prowadził już rozmowy ze strajkującymi. Na 24 sierpnia zwołano IV Plenum KC PZPR. Manifestację odwołano, a kolejny termin groźnego ostrzeżenia dla „awanturników z Wybrzeża” stał się nieaktualny, bo 30 sierpnia w Szczecinie i 31 sierpnia w Gdańsku podpisano porozumienia ze stoczniowcami.
Zapamiętałem w tamtych dniach pełną bezsilnej rezygnacji refleksję Czesława Lecha, I sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR w Wodzisławiu Śląskim, mieście sąsiadującym z górniczym Jastrzębiem, gdzie właśnie podpisano tzw. porozumienia jastrzębskie. Lech, pupilek Grudnia, któremu wróżono wielką przy pryncypale karierę, tak żalił się dziennikarzom „Trybuny Robotniczej”: „To najpewniej nasz koniec, ale gdybyśmy z tow. Grudniem wiedzieli, że Warszawa potraktuje strajkujących na Wybrzeżu nie jako warchołów czy wrogi socjalizmowi element, że podejmie z nimi zasadnicze rozmowy, to tutaj, na Śląsku, zorganizowalibyśmy takie strajki o prawa pracownicze, że wszyscy w kraju zamarliby z wrażenia. Bo było o co walczyć!”.
Kilka dni wcześniej stanęli, niepomni takich partyjnych fantazji, górnicy z Jastrzębia-Zdroju.
Czytaj też: Dlaczego szczecińscy stoczniowcy byli pierwsi
Pierwsze takie postulaty w całym kraju
27 sierpnia 1980 r. do zjazdu na nocną zmianę szykowali się górnicy kopalni „Manifest Lipcowy”. Od kilku dni wszystkie zjazdy poprzedzały spontanicznie organizowane wiece. Atmosfera gęstniała. Szeptano, że dyrekcja ma zakaz przyjmowania do pracy ludzi z wrażego Wybrzeża. Sztygarom nakazano, aby pod ziemią zasmarowywać gumowe tamy wentylacyjne, żeby nie można było na nich wypisywać obraźliwych antysocjalistycznych haseł.
Wieści z Wybrzeża szły pełną parą, dyskutowano już otwarcie nad żądaniami stoczniowców. A tam już od 19 sierpnia trwały rozmowy z rządem. Początkowo prowadził je wicepremier Tadeusz Pyka. Ślązak. Górnicy przedstawiali swoje postulaty – chcieli przede wszystkim wolnych niedziel, które zabrał im czterobrygadowy system pracy. Domagali się ochronnych rękawic i środków czystości do zmycia brudu po wyjeździe na powierzchnię. Taka była początkowo skala górniczych żądań. Pojawiły się też te o wymiarze moralnym – górnicy dopominali się o swoją godność, o to, żeby traktować ich po ludzku. To były pierwsze takie postulaty w całym kraju.
Czytaj też: Sierpień 1980. Jak ruszyła rewolucja
Zjazd nocnej zmiany opóźniał się, toteż w kopalni pojawił się dyrektor Władysław Duda, znany z ordynarnego i chamskiego podejścia do hajerów. Elektryk Grzegorz Stawski, jeden z późniejszych strajkowych przywódców, dobrze zapamiętał to spotkanie: – Dyrektor krzyknął: zapierdalać mi na dół do roboty, co wy tu, chuje, jeszcze robicie! Jeszcze niedawno na takie łajanie górnicy spuszczali głowy, odwracali się i z ociąganiem szli do wind – w rozmowach ze zwykłymi górnikami to był normalny język. Ale stało się inaczej.
Na czoło czekających na zjazd wyskoczył Stefan Pałka, także elektryk, i wpisał się w styl dyrektora: – A co ty, kurwa, o nas wiesz, co ty wiesz o górnikach?!
To była ta iskra, która zapaliła strajk w „Manifeście Lipcowym”. Atmosfera wybuchła z nieznaną dotąd siłą, a na jej czele stanął Pałka: – Tak wówczas i przez wiele późniejszych miesięcy rodzili się liderzy strajków, następnie „Solidarności” – opowiadał Stawski. Za chwilę pojawiłyby się setki innych powodów zapalających strajkową iskrę.
Tej nocy była nią pogarda dla górników. Były słowa. I to one przeszły do historii.
Czytaj też: Spór o pierwszy postulat
Fala strajkowa z nocy z 27 na 28 sierpnia w „Manifeście Lipcowym” już od rana zaczęła rozlewać się na cały Śląsk. I bez wątpienia wpłynęła na to, co wkrótce wydarzyło się w Szczecinie i Gdańsku. Śląsk w tym społecznym buncie – bo o politycznym mało kto jeszcze myślał – postawił kropkę nad „i”. Władze nie miały już się na kim oprzeć.
Niemal w środku tych wydarzeń był Kazimierz Zarzycki: ekonomista, wykładowca akademicki, dziennikarz, przez półtora roku osobisty sekretarz Edwarda Gierka. Do końca zachował szacunek do swojego pryncypała i pogardę do jego następcy. W tamtych sierpniowych dniach był zastępcą redaktora naczelnego w „Trybunie Robotniczej”, największej partyjnej gazecie w kraju, i członkiem wojewódzkiej komisji kontroli partyjnej. Zarzycki zmarł wiosną tego roku, ale zdążył jeszcze opowiedzieć swoją historię, którą przelaliśmy razem na kartki książki „Moja melodia PRL-u”*. Jest w niej ważny fragment o tych sierpniowych i wrześniowych dniach sprzed 40 lat. O tym, co działo się w głowach ówczesnej władzy tutaj, na Śląsku. Przytoczmy go.
*****
Zarzycki: Mam się po latach czego wstydzić?
W tych sierpniowych dniach byłem na kilku spotkaniach w komitecie. Grudzień komentował podjęcie rządowych rozmów z międzyzakładowymi komitetami strajkowymi w Szczecinie i Gdańsku: – To idioci, nieprawdaż, zniżający się do tych warchołów, przecież niebawem zrobimy z nimi, ten tego, porządek...
Mój kalendarz podpowiada, że w sobotę 23 sierpnia mieliśmy się w Katowicach szykować na szumny wiec protestacyjny, podczas którego „wielkoprzemysłowa klasa robotnicza” da odpór wichrzycielom z Wybrzeża.
Plan Grudnia pokrzyżowały rozmowy w Szczecinie i Gdańsku oraz nagle zwołane na niedzielę IV plenum KC PZPR, na którym doszło do znaczących przetasowań na szczytach partyjnych władz, w tym jednej dla mnie symptomatycznej. Sekretarz KC Andrzej Żabiński – Andrzeja dobrze znałem jeszcze z działalności w ZMS – został zastępcą członka Biura Politycznego. Pomyślałem wtedy, że to może być optymistyczna wiadomość dla Katowic i województwa.
Dopiero dwa dni później „Trybuna Robotnicza” po raz pierwszy przyznała, że na Wybrzeżu trwają strajki i intensywne rozmowy z komisjami rządowymi. Mam się po latach czego wstydzić? Mam, choć nie byłem redaktorem naczelnym, tylko wykonawcą poleceń. Maciej Szumowski i „Gazeta Krakowska” pokazali, że można było w tamtym czasie inaczej informować społeczeństwo. Tylko my pracowaliśmy w Katowicach, którymi rządził tow. Zdzisław Grudzień.
Czytaj też: Tajemnica zniknięcia oryginałów porozumień z Sierpnia
Chodźcie z nami, chodźcie z Polską!
Czułem, że w tym naszym wojewódzkim garnku też bulgocze i przyjdzie czas, kiedy pokrywka z wielkim hukiem wyleci w powietrze. Co się z niego wyleje? Pomimo że ten nasz śląski gar ciągle był podgrzewany strachem i doprawiany dezinformacją, czuło się, że spokój spowity sierpniowym upałem jest pozorny.
Ludzie wracający z nadmorskich wakacji byli jacyś inni. Ożywieni, odmłodzeni, z błyskiem w oczach, który nie był tylko krótkotrwałym efektem wypoczynku. Był zwiastunem czegoś innego, nowego, nieznanego.
Z Wybrzeża dochodziły złorzeczenia, w których odsądzano nas od czci i wiary. I nawoływania: „Chodźcie z nami, chodźcie z Polską!”.
Z siebie tamtego lata, z siebie tamtych lat nie jestem nadmiernie dumny. Co może łagodzić tę marną samoocenę? Strach. Obawa, że z tego chaosu może zrodzić się rzecz nie do wyobrażenia: Grudzień na czele Polski. Masakra.
Czytaj też: Różne legendy Sierpnia
Było to pod koniec sierpnia, ale jeszcze przed wybuchem protestów w Jastrzębiu-Zdroju. Na Wybrzeżu strajki i rozmowy, w Warszawie nadzwyczajne zebranie Sejmu. Odpowiadałem wówczas za wydanie kolejnego numeru gazety. Śledziliśmy obrady z uwagą i nadzieją, że choć w zarysie będą wierne faktom. Że choć w zarysie oddadzą ducha tego czasu, tych dni. Że uchylą się już nawet nie drzwi, ale furtka, przez którą przemknie cień prawdy, przez którą nasze województwo głosami swoich posłów dowie się, czym naprawdę żyje kraj.
Gazeta była już prawie do podpisania, czyli ostatecznego zatwierdzenia do druku. Przed północą w redakcji pojawia się Tadek Lubiejewski [redaktor naczelny, poseł, zaufany Grudnia – JD] – prosto z Sejmu. Spojrzał na szpalty i podjął decyzję: – Zmieniamy, pójdziemy za PAP-em, Sejm jest nam wrogi. Po chwili milczenia zapytałem: – Komu „nam”, Gierkowi?
– Gierek już się nie liczy, odejdzie niebawem w niełasce, chodzi o nową katowicką ekipę. O odkręcenie tego wszystkiego, o opanowanie rozlewającej się z Wybrzeża na kraj anarchii... Z Wybrzeżem sobie poradzimy, na czele stoi nasz człowiek. Chodzi o to, żeby niekontrolowane wybuchy i chaos nie ogarnęły całego kraju.
No tak, sprytne teczki SB i wiara władzy, że Lech Wałęsa jest „naszym człowiekiem”, dodawały animuszu takim decyzjom. Jakże szybko pokazała się cała marność i fałsz tego przekonania.
– A ty wierzysz, że Grudzień nad tym wszystkim zapanuje? – ośmieliłem się zapytać. Spojrzał spode łba: – Zmieniamy relację z Sejmu! – zakończył dyskurs.
Czytaj też: Sierpień ’80. Kogo władza prosiła o pomoc?
Pociąg relacji Gdańsk–reszta Polski
Przełomowym dniem dla biegu wydarzeń w naszym województwie był czwartek 28 sierpnia. U nas, jak i we wszystkich dziennikach ogólnopolskich, ukazała się na całą kolumnę informacja za PAP. Tytuł obwieszczał: „Stanowisko komisji rządowej wobec postulatów strajkujących załóg”. Przedstawiono i omówiono 21 postulatów z Wybrzeża. Wieczorem wybuchł strajk w „Manifeście Lipcowym”. A za nim stanęły wszystkie kopalnie Jastrzębia-Zdroju.
Następnego dnia naczelny zlecił mi pilotowanie informacji z Jastrzębia i stosowne podawanie ich do druku. Miałem w ogóle koordynować strajkową publicystykę. A przede wszystkim miałem przekazywać mu na gorąco relacje z miejsca zdarzeń. Wiedziałem, kto jest ich dalszym adresatem. Tak więc w sposób pośredni stałem się informatorem Grudnia. – I nie zapominaj, Kaziu, kto jest I sekretarzem w Katowicach – brakowało tylko, żeby pogroził palcem.
W praktyce zespół oddany pod moje kierownictwo przygotowywał materiały, ale do druku kwalifikowało je już całkiem inne gremium. W redakcji i w Jastrzębiu siedziałem na przemian od rana do późnej nocy. Nie wiedziałem więc, co dzieje się w komitecie. A Grudzień szalał.
Zakazał w ogóle informowania o jastrzębskich strajkach, jakby można było jeszcze ten pociąg zatrzymać. Ale to był pociąg pospieszny relacji Gdańsk–reszta Polski, semafory z euforią przepuszczały go dalej i dalej, a próba zatrzymania jego biegu przez kogokolwiek niechybnie skończyłaby się dla niego casusem Anny Kareniny. Na dodatek na każdej stacji wsiadali nowi pasażerowie. Tłumnie.
Czytaj też: Jak planowano porwanie Wałęsy i szturm na Stocznię
Krajowe i zagraniczne media żyły już jastrzębskim strajkiem. Stąd i „Trybuna Robotnicza” musiała cedzić informacje. Nieco później doszła do mnie wieść, że Grudzień domagał się od wojewódzkiego komendanta MO gen. Benedykta Cadera natychmiastowej interwencji w jastrzębskich kopalniach. Cader, stary wyjadacz, na wszelki wypadek zaszył się gdzieś w terenie i stał się dla Grudnia nieuchwytny.
W tamtych dniach strajkujące kopalnie były otoczone milicyjnym kordonem, ale obowiązywała polityczna dyrektywa Warszawy wykluczająca jakiekolwiek siłowe rozwiązania. Zresztą w naszym województwie strajkowało już kilkadziesiąt kopalń, większość hut i potężne przedsiębiorstwa maszynowe, łącznie z zakładami tzw. zbrojeniówki. Trudno zapuszkować tak duże przemysłowe organizmy.
Czytaj też: Okoliczności narodzin „Solidarności”
Mleko się na Śląsku rozlało
Ostatniego dnia sierpnia podpisano w Gdańsku porozumienia, dzień wcześniej stało się to w Szczecinie. Wieczorny „Dziennik Telewizyjny” po raz pierwszy poinformował o strajkach w jastrzębskich kopalniach. Mleko na Śląsku się wylało.
Michał Smolorz w swoim „Cysorzu” – w powstaniu którego mam też swój wkład – przypisuje temu dniu list Zdzisława Grudnia adresowany do najwyższych władz ZSRR. Posłańcem miał być Zbigniew Bożek, korespondent „Trybuny Robotniczej” w Moskwie. Do dzisiaj trudno mi w to wszystko uwierzyć i wkładam tę sugestię raczej między bajki i miejskie fantazje polityczne. W każdym razie nie została ona potwierdzona ani przez polityków tamtych czasów, ani przez historyków, nawet tych z IPN.
Z drugiej jednak strony znałem Grudnia na tyle, żeby dopuścić prawdopodobieństwo takiego posunięcia. Pominąwszy rozstrzygnięcie, czy to licentia poetica Michała, czy może raczej licentia politica, obnażająca potencjał desperacji tow. Zdzisława – przytaczam poniżej corpus delicti sporu:
Drodzy Towarzysze!
Sytuacja, w jakiej znalazła się Polska, zmusza mnie do napisania tego listu. Władza partyjna upadła, kierownictwo polityczne kraju poddało się naciskom agentów imperialistycznych, którzy opanowali sytuację w kluczowych regionach dla polityki i gospodarki.
Przez wiele dni usiłowałem powstrzymać napór sił kontrrewolucji w podległym mi politycznie regionie. Niestety, przez niedopuszczalną interwencję i nieodpowiedzialne decyzje innych towarzyszy z Biura Politycznego doszło do przeniknięcia wrogich sił także na mój teren.
Fakt, że podpisano porozumienia na Wybrzeżu, dowodzi, że kierownictwo polityczne kraju utraciło wszelką kontrolę nad rozwojem sytuacji, a ta zmierza w prostej linii do wywindowania sił antysocjalistycznych, osłabienia siły naszej wspólnoty gospodarczej i militarnej, zakłócenia pokoju w Europie.
Uchronić nas może przed tym wyłącznie natychmiastowa interwencja w Polsce i opanowanie sytuacji przez Armię Radziecką. Ze swojej strony zawiadamiam, że jako jedyny członek Biura Politycznego zachowałem właściwą ocenę sytuacji i zdolność do przejęcia politycznego kierownictwa.
List przetłumaczony na język rosyjski miał być, w dwóch wersjach językowych, dostarczony do Moskwy. Bez odpowiedzi pozostanie pytanie, czy istniał naprawdę, a jeśli tak, to czy miałby szansę przeniknąć przez mury Kremla?
Czytaj też: Erazm Ciołek, fotograf „Solidarności”
Jest lepiej niż dobrze
Porozumienia jastrzębskie podpisano 3 września. W trakcie negocjacji miałem chwilę na rozmowę z Andrzejem Żabińskim, który z wicepremierem Aleksandrem Kopciem przewodniczył stronie rządowej. Andrzej paradował w szatach partyjnego liberała i w blasku chwały za negocjacje w Szczecinie. Znaliśmy się jak łyse konie jeszcze z czasów ZMS, więc cicho skierowałem do niego pytanie: – Co dalej? Co teraz będzie?
– Nie martw się, poradzimy sobie. Akurat u nas jest lepiej niż dobrze – uspokajał, puszczając oko. Tu kiwnął lekko głową w kierunku Jarosława Sienkiewicza, przewodniczącego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Nie wiedziałem, co ten gest porozumienia oznacza. Wiedziałem, kim jest Sienkiewicz, ale osobiście z nim nie rozmawiałem. Już po podpisaniu porozumień dochodziły do mnie głosy, że to „nasz człowiek”, partyjny, lektor...
W Gdańsku na czele społecznego buntu „nasz człowiek”, w Jastrzębiu-Zdroju też „nasz człowiek”... A więc rozgrywany jest scenariusz typowego przesilania zmierzającego do zmiany jednej ekipy na inną, oczywiście w ramach PZPR. Tą drogą szły moje rozważania.
W tamtym momencie nie uświadamiałem sobie głębi protestu, który jak nigdy wcześniej ogarnął kraj od zagubionych na rubieżach wiosek po wielkie miasta. Pod jednym sztandarem: „Solidarności”.
Jeśli moje serce w wielu przypadkach biło mocniej właśnie po tamtej stronie, to rozum i życiowe doświadczenie podpowiadały: uważaj! Jest przecież Moskwa i to do niej będzie należało ostatnie słowo w tej grze. Gra była niebezpieczna, a ostatnie słowo zbrojne. Nie byłem jedynym, który tak wówczas myślał. Wydarzenia działy się w Jastrzębiu-Zdroju, w śląskim mateczniku Edwarda Gierka. W mateczniku, który w trudnych politycznych momentach zawsze stał za nim murem.
Czytaj też: Pogodnie uśmiechnięta czaszka. Pożegnanie z „Solidarnością”
Upadek Edwarda Gierka
Zastanawiałem się nieraz, jaki to mogło mieć wpływ na upadek I sekretarza. Upadek, odwołanie, rezygnacja – nie czepiajmy się słów. Krótko: czy strajki w Jastrzębiu-Zdroju i równoległy wybuch protestów w Dąbrowie Górniczej z Hutą Katowice włącznie (przemysłowym dzieckiem Gierka), w Sosnowcu i w kopalni, w której był członkiem podstawowej organizacji partyjnej, wzmogły jego rozczarowanie, podłe samopoczucie i w rezultacie wpłynęły na rezygnację z podjęcia walki? Niekoniecznie „o swoje”, ale choćby o godne zejście ze sceny zdarzeń.
Czy ta zbieżność czasu i miejsca nie była gwoździem do jego politycznej trumny? Czułem, że zbliża się koniec „ekipy i epoki Gierka” i że nie ma na to rady, ale Bóg mi świadkiem, takiego finału mu nie życzyłem. Byłem przekonany, że wymarzył sobie cywilizowane rozstanie z władzą, rozstanie w stylu zachodnim.
Gdzie suweren swoją wolą i wyborczą kartką zastępuje jednego prezydenta drugim, jednego premiera drugim... Wierzyłem, że taki właśnie los czeka mego byłego szefa, nawet jeśli w naszym wydaniu tym pożal się Boże „suwerenem” było partyjne gremium.
Czytaj też: Dyskretny urok gierkowszczyzny
Ze świecznika na klepisko
W nocy z 4 na 5 września zebrało się Plenum KC. Bez Gierka. Różne prawdy i nieprawdy o tym krążą, a ja chciałbym o atmosferze tamtej nocy i kolejnego dnia opowiedzieć słowami Adama Gierka, jego starszego syna. Z Adamem, prawie rówieśnikiem, godzinami rozmawialiśmy „na te tematy”, często spieraliśmy się, bywało też, że w sprawie jego ojca, a mojego pracodawcy i mentora, szliśmy na noże.
Jedna z rozmów, jak pamiętam, dotyczyła goryczy porażki polityka. Polityka, który przez lata sprawował wielką władzę i nagle, niespodziewanie – przede wszystkim dla siebie – dowiaduje się, że to już definitywny koniec. Ze świecznika ląduje na klepisku. Był kimś – został nikim. Poniewierany przez media, ścigany przez milicję, prokuraturę i urzędy podatkowe.
Obowiązywały już bowiem nowe reguły gry, wyznaczone przez jego dotychczasowych podwładnych i – jak się wydawało – najbardziej zaufanych współpracowników. Gorzkie, tym bardziej że to on sam wcześniej te reguły gry ustalał. Odszedł w socjalistycznym, czyli w swoim stylu. Podobnie potraktował przecież Władysława Gomułkę...
I tu Adam wybuchł. Zaprotestował gorąco, prawie wściekle, jak dobry syn w obronie dobrego imienia ojca, ale już z refleksją europejskiego polityka – był wówczas europarlamentarzystą: – A ja proszę, żeby nie porównywać tych dwóch postaci i atmosfery wokół nich. To nie są porównywalne sytuacje. Gomułka – ciągnął Adam – pozostał osobą publiczną ze wszystkimi wynikającymi stąd względami. Miał godziwe uposażenie państwowe, samochód, kierowcę, ochronę, korzystał z rządowych klinik i nie trząsł się z zimna i niepewności o jutro, a może i o życie, na poligonie w Drawsku Pomorskim (chodzi o internowanie Gierka – JD). – A jak ojca wyrzucono z partii, to w ślad za tym odebrano mu wszystko: od odznaczeń i uprawnień kombatanckich po tytuł honorowego górnika!
Adam nie krył emocji.
– Więc o czym mówimy? Miał kombatancki status w kapitalistycznej Belgii, a nie miał go w socjalistycznej Polsce, dla której przecież co nieco zrobił! Zresztą na polskie świadczenia machnął ręką. Gomułki nikt w prasie nie nazywał złodziejem, a ojcem pomiatano i obdzierano go z prywatności i godności. To wszystko przechodziło na najbliższą rodzinę – typowa odpowiedzialność zbiorowa. Przez dziesięć lat był głową wielkiego europejskiego państwa i nagle stał się nikim – ze skromną belgijską emeryturą. Za co? Czy zdradził Polskę, czy rozkradł jej majątek, czy sprzeniewierzył się naszej historii?
Czytaj też: Długa spłata długów PRL
Miało być inaczej, zupełnie inaczej
W tych naszych rozmowach interesowało mnie, dlaczego zaufani ludzie ze Śląska – przede wszystkim Zdzisław Grudzień, który bez Gierka by nie istniał, albo Stanisław Kowalczyk, minister spraw wewnętrznych, który bez Gierka byłby już zupełnie nikim – głosowali przeciwko swojemu patronowi, o czym wiedziałem, i ostatecznie przesądzili o jego losie?
– Od byłych oficerów ochrony wiem, a obstawa zawsze była najlepiej poinformowana, że Grudniowi w nowym rozdaniu obiecywano fotel premiera, choć mówiło się, że liczył na więcej. A na Kowalczyka SB miała haki obyczajowe, cokolwiek się za tym kryło – mówił Adam. – Ojciec musiał o tym wiedzieć, ale był ostatnim człowiekiem, który wyciągałby jakieś konsekwencje. Zawsze powtarzał, że każdy ma jakieś słabostki.
– W każdym razie – wspominał Adam – ich głosy w Biurze Politycznym przesądziły o odsunięciu ojca. Wprawdzie krążyły plotki, że Grudzień był w delegacji, która pojawiła się w domu ojca w Klarysewie, żeby oznajmić decyzję partyjnego gremium, ale tata tego nigdy nie potwierdził. Zresztą w takim stanie mógł nawet nie pamiętać, co się wokół niego działo i kto do niego zachodził. Przecież był już prawie w drodze do kliniki w Aninie. Osobiście wątpię, żeby Grudzień odważył się spojrzeć mu w oczy – to był zwykły, podły tchórz...
Czytaj też: Nic tak nie dzieli Polaków jak mit „Solidarności”
Byłem na plenum partii w Katowicach, kiedy wyrzucano Grudnia. W tym momencie, ze wzrokiem zbitego psa utkwionym w Stanisława Kanię, zachowywał się jak ktoś zupełnie zdezorientowany. Ogłupiały. Wystraszony. Osoby bliżej prezydium słyszały ponoć jakieś pełne zdziwienia mamrotanie, że przecież miało być inaczej, zupełnie inaczej... Podobne emocje relacjonował Wiesław Kiczan, kolega jeszcze z ZMS. Był w aparacie partyjnym, a więc „we władzy Grudnia”, choć nie pod jego butem. Był jednym z tych, którzy Grudniowi w pas się nie kłaniali. Wiesiek opowiadał o atmosferze tamtych dni.
Jego zdaniem Grudzień za wszelką cenę stwarzał wrażenie, że województwo stoi murem za Gierkiem. Tymczasem cichcem przygotowywał się do jego zastąpienia. Był w tej partyjnej frakcji, która wcześniej doprowadziła do upadku premiera Piotra Jaroszewicza. I chciał pójść za ciosem. – W swoim mniemaniu widział się na czele partii, a przynajmniej rządu – opowiadał Kiczan.
Czytaj też: Czarna seria Czerwonego Księcia
„Gierka potraktowano jak śmiecia”
Wiesiek w tym czasie był sekretarzem komitetu wojewódzkiego odpowiedzialnym za górnictwo. Po zmianie władz partyjnych został pierwszym zastępcą ministra górnictwa i energetyki. Dotrwał do lipca 1981 r., kiedy na szefa tego resortu premier Wojciech Jaruzelski mianował gen. Czesława Piotrowskiego, swojego dobrego kolegę. Jak pamiętam, Wieśka zawsze zaliczano do osób, które krążą po orbicie Gierka, choć przesadą byłoby powiedzieć, że Gierek uważał go za przyjaciela. W każdym razie w stanie wojennym wraz z Gierkiem został internowany i wywieziony na poligon w Drawsku Pomorskim.
– Grudzień nie ukrywał swoich ambicji – ciągnął Kiczan. – Obnosił się z nimi i dawał do zrozumienia, że czas Gierka się kończy. Potwierdzam, że montował swoją ekipę „na Warszawę”. Wiedzieliśmy też, że coś knują razem ze Stanisławem Kanią, ale do głowy by mi nie przyszło, że to właśnie jego wyślą do chorego Gierka z dobrą radą, żeby dla dobra partii i ojczyzny ustąpił... Do głowy mi nie przyszło, że Gierka wyrzucą z partii. Mnie dotknęły podobne represje, ale ja byłem wtedy w stanie wiele znieść. Ale Gierek? Gierka potraktowano jak śmiecia.
Też tak myślę.
Czytaj też: Francuskie balony dla Solidarności
Grudzień został wykiwany
Według Kiczana na wrześniowym plenum Grudzień czekał na podziękowania Kani za to, co zrobił dla Śląska, i na zapowiedź, że będzie teraz służył partii i ojczyźnie w Warszawie. – Jeśli ktoś potrafi sobie wyobrazić polityka uważającego się za perfekcyjnego gracza, do którego dociera nagle, że został najzwyczajniej w świecie wykiwany, to tak w tym momencie wyglądał Grudzień. Nie rozumiał, co się dzieje. Ma rację Adam. Mamrotał z niedowierzaniem, że nie tak przecież miało być, nie tak...
Byłem na plenum upadku Grudnia. Jako członek komisji kontroli partyjnej siedziałem w dalszych rzędach i nie zabierałem głosu. Moje obserwacje pokrywają się z relacją Adama Gierka i Wieśka Kiczana, ale zauważyłem też coś innego. Otóż ani Kania, ani Żabiński zupełnie nie byli przygotowani na wywalenie Grudnia w ramach tzw. demokracji partyjnej.
Może się go jeszcze obawiali? Żadne zawoalowane sugestie, że wobec zaistniałej sytuacji w całym kraju, a więc i u nas, w Katowicach, muszą nastąpić zmiany – nie działały. Odbijały się jak groch od ściany. Sala wprawdzie nie krzyczała: „Niech żyje nam tow. Grudzień!”, ale strach trzymał ją przy nim wciąż dość mocno.
Plenum zakończyło się niczym. Sprawę postanowiono zakończyć definitywnie podczas następnego, które zwołano na 18 września. W kuluarach szumiało, że to już ostateczny koniec tow. Zdzisława. Poprzedniego dnia miał otrzymać partyjne polecenie natychmiastowej rezygnacji z funkcji I sekretarza w Katowicach i z członkostwa w Biurze Politycznym. Nikt nie wie, co się działo w jego głowie. Myślę, że jeśli wierzył w coś, co mogłoby go jeszcze uratować, to w grę wchodziła tylko interwencja radziecka.
Ale i ona się na niego wypięła.
Czytaj też: Nigdy nie będzie już tak pięknie. 40. rocznica strajków
Kiedyś władca, potem szary obywatel
Wczorajszy władca snuł się dzisiaj po korytarzu ze swoim krańcowo głupowatym uśmiechem, jak szara, pomięta zjawa. Kania i Żabiński tym razem byli kategoryczni i klamka zapadła ostatecznie. Wtedy widziałem Grudnia osobiście po raz ostatni. Zamknął się w willi na Brynowie. Monity swojej organizacji partyjnej w katowickiej kopalni „Gottwald”, która koniecznie chciała spektakularnie wyrzucić go ze swoich szeregów, trafiały na Berdyczów.
Także te z rozliczeniami kosztów budowy willi i ultimatum – albo zapłaci kilkadziesiąt należnych milionów złotych, albo fora ze dwora. Sprawa stała się głośna po awanturze, którą urządził monterom z gazowni i energetyki za założenie liczników zużycia prądu i gazu. Jemu?! To była stanowczo nowa sytuacja, której nie umiał zaakceptować i którą odbierał jak szykany. Tak zwany szary obywatel miał dwa wyjścia. Mógł się śmiać do rozpuku lub uznać, że miarka się przebrała. Wkrótce okazało się, że wybrał to drugie.
Podobną niemiłą korespondencję otrzymały sąsiednie wille zamieszkałe przez rodziny Adama Gierka i Tadka Pyki, którzy swoje zobowiązania uregulowali sposobem bardziej cywilizowanym. W rezultacie Żabiński, niesiony porywem współczucia, załatwił Grudniowi mieszkanie w Warszawie, a w jego byłym królestwie otwarto miejski żłobek.
Czytaj też: Obchody Sierpnia. Jedna rocznica, dwa logotypy
Doświadczenie internowania
Niebawem, już tamtej jesieni, okazało się, że Andrzej Żabiński przemienił się z partyjnego liberała w najtwardszy partyjny beton. Zapamiętano go, jak wznosił toasty za radzieckie czołgi – jako towarzysz zdrowa siła. Ze świecznika zdmuchnął go stan wojenny. Przez kilka miesięcy trwało rozliczanie Jarosława Sienkiewicza, pierwszego szefa śląskiej „Solidarności”, z partyjnych i esbeckich konotacji – zresztą na te ostatnie później nie znaleziono dowodów. Odwołany został na początku stycznia 1981 r. Zdzisław Grudzień zmarł w przedostatnim dniu stycznia 1982 r. na drawskim poligonie, gdzie wraz Gierkiem i innymi prominentami PRL doświadczał internowania.
Na mroźny poligon wywieziono go w bardzo ciężkim stanie zdrowia. Nie miał tam, jak zresztą wszyscy, odpowiedniej opieki lekarskiej. Wiesław Kiczan, współtowarzysz niedoli, nawet po latach poruszony był beznamiętnością władz stanu wojennego: – Bez względu na mój i nasz stosunek do Zdzisława Grudnia [po wiernopoddańczym liście do Wojciecha Jaruzelskiego dotknął go ostracyzm przechodzący w pogardę – JD] to w takim stanie zdrowia powinien przebywać w szpitalu, a nie w ośrodku internowania.
Czytaj też: Katowickie PZPR prosi o bratnią pomoc
*****
Czy Śląsk spóźnił się na pociąg „Solidarności”?
Od tamtych zdarzeń minęło 40 lat. Rubinowa rocznica związku, który trwa mimo codziennych klęsk, przeplatanych rzadkimi wzlotami. Czy tworzymy wciąż ten związek, czy daliśmy radę wytrwać, zachować głęboką czerwień szlachetnego kamienia, nie zgubić nici, która wiązała nas wspólnym celem mimo tak oczywistych różnic? Próba odpowiedzi może martwić.
Czy Śląsk wtedy, w sierpniu 1980 r., spóźnił się na pociąg „Solidarności”? Swego czasu jeden z liderów zamierającego już Ruchu Autonomii Śląska pogardliwie ocenił: „Solidarność” to była i jest sprawa polska, a nie śląska.
Czy to znaczy, że Śląsk ociągał się z doczepianiem swojego wagonu do składu polskiej odnowy? Sam zadawałem sobie to pytanie. Pytanie, na które nie ma prostej odpowiedzi. Każda może być inna w zależności od tego, komu się je zadaje.
Czytaj też: Solidarność bez cudzysłowu
Jestem „ptokiem”, który przyleciał tu z daleka. Uwiłem tu swoje gniazdo. Nauczyłem się tego, że ta ziemia, z historią niepasującą do żadnego innego regionu Polski, z filozofią pogranicza, ze skomplikowaną tkanką narodowościową, etniczną, społeczną i cywilizacyjną – na tamten sierpień nie mogła zareagować inaczej. Śląsk z wymuszoną rolą przemysłowego serca kraju, o którego rytmiczne bicie, jak nigdzie indziej, dbały partia i Służba Bezpieczeństwa – ten Śląsk na bunt przeciwko ustrojowi zareagował normalnie, w stosownym, przemyślanym, przepracowanym czasie. Z pragmatyzmem wyniesionym z pokręconego, niejednowymiarowego losu, ze skomplikowanej, niejednoznacznej historii.
Ślązacy, tak inni od napływowych zewsząd gości, szczególnie tych sponiewieranych zza Buga, potrzebowali jeszcze jednej chwili. Na refleksję nad socjalistyczną rzeczywistością, na szaleństwo, żeby się jej sprzeciwić. To był śląski rozważny wybór – nie na polityczną chwilę, ale „na fest”. Na dobre i złe, ze wszystkimi konsekwencjami tego brzemiennego w skutki zdarzenia. To dlatego Śląsk tak dramatycznie sprzeciwił się stanowi wojennemu.
Tamtego sierpnia nie stanął w awangardzie zdarzeń. Tę chwilę namysłu odkupił w grudniu 1981 r., kiedy podjął najtragiczniejszą w kraju walkę.
*„Moja melodia PRL-u”, Kazimierz Zarzycki, Jan Dziadul, Wydawnictwo POL-SIL