To nie polityczna panorama Polski 2020, ale sytuacja w USA w przededniu wyborów prezydenckich 1864. Stany Zjednoczone toczyły wojnę secesyjną – najkrwawszy konflikt w swojej historii. Kilka miesięcy przed zaplanowaną na listopad elekcją setki tysięcy walczących po stronie Północy żołnierzy przebywało z dala od miejsca zamieszkania i było jasne, że nie wrócą do domu, by zagłosować.
Czytaj też: Religijna wojna secesyjna
Żołnierze czy wyborcy?
Urzędujący prezydent, republikanin Abraham Lincoln, ubiegał się o reelekcję pod hasłem kontynuacji wojny aż do zwycięstwa, czyli ponownego zjednoczenia Północy z Południem. Jego kontrkandydat – zasłużony gen. George McClellan – reprezentował demokratów szukających kompromisu między stronami, a sam obiecywał pokojowe rozwiązanie konfliktu. Nastroje mieszkańców Północy w coraz mniejszym stopniu sprzyjały Lincolnowi – społeczeństwo było zmęczone trwającą ponad trzy lata wojną, a popularność zwolenników pokoju rosła. Kampania 1864 była więc niezwykle ostra. Przeciwnicy prezydenta przez wszystkie przypadki odmieniali hasło „dyktatura Lincolna” i wzywali do zakończenia „bratobójczej rzezi”.
Niezbędny z punktu widzenia Lincolna rezerwuar poparcia stanowiła armia Unii – głosy kilkuset tysięcy ludzi wywodzących się w większości z północnych stanów, które cztery lata wcześniej zagłosowały właśnie na niego, dawały nadzieję, że i tym razem uda się przechylić szalę na jego korzyść. Głosowanie korespondencyjne na taką skalę było jednak precedensem – udział w wyborach wciąż uznawano za publiczny (o czym za chwilę) akt, który powinno się dokonywać osobiście i w miejscu zamieszkania. Co prawda uczestnictwo w elekcji za pośrednictwem wyznaczonego przedstawiciela nie było w Ameryce novum. Już na początku XIX w. zezwalano na to m.in. żołnierzom zgarnizonowanym w trudno dostępnych placówkach.
Czytaj też: Amerykańska wojna o symbole pamięci
Wybory w otwarte karty
Kwestia dopuszczenia do wyborów żołnierzy szybko znalazła się w centrum sporu. Wprowadzenie procedury promowali przede wszystkim republikanie. Przeciwni jej demokraci byli zdania, że ubrani w mundury i poddani dyscyplinie obywatele nie podejmują w pełni niezależnych decyzji i mogą być poddawani naciskom. Według nich żołnierze byli bardziej skłonni do głosowania na urzędującego prezydenta (który był zarazem głównodowodzącym sił zbrojnych), a sama procedura otwierała pole do manipulacji.
Wybory w XIX w. pod wieloma względami nie przypominały dzisiejszych, ale jedną z najistotniejszych różnic było to, że nie były tajne. W USA obie partie dostarczyły obywatelom swoje karty wyborcze. Karty republikanów i demokratów wyglądały zupełnie inaczej, więc preferencje stawały się jawne już w chwili, gdy wyborca wchodził do lokalu z jednym z dwóch arkuszy. Nakładało to na żołnierzy o demokratycznych sympatiach dodatkowe brzemię, bo głosowali inaczej niż większość ich przełożonych i towarzyszy broni.
Na początku wojny tylko Pensylwania zezwoliła swoim wyborcom oddać głos za pośrednictwem specjalnego pełnomocnika. Do listopada 1864 r. w jej ślady poszło 19 północnych stanów. We wszystkich senaty i urzędy gubernatorów kontrolowali republikanie. Tam, gdzie większość sprawowali demokraci, jak Indiana, nie wyrażono zgody na wybory korespondencyjne. Ostatecznie żołnierze mogli głosować na dwa sposoby. Jeden polegał na wysłaniu pocztą zapieczętowanego arkuszu do domu wraz z upoważnieniem dla osoby, która miała wrzucić go do urny. W drugim przypadku poszczególne stany wysyłały do garnizonów i koszar swoich przedstawicieli z kartami i zapieczętowanymi urnami. Żołnierze wrzucali głosy, a urny wracały do macierzystego stanu.
Czytaj też: Jaki był naprawdę Abraham Lincoln
Brudna gra o władzę
Zgodnie z obawami demokratów żołnierze poddawani byli różnorakim naciskom, by głosować za reelekcją Lincolna. Na korzyść prezydenta działał przede wszystkim departament wojny, który rozporządzał niezliczonymi sposobami wywierania presji na dowódców. Według Jonathana W. White’a, historyka i autora książki „Emancipation, the Union Army and the Reelection of Abraham Lincoln”, minister zwalniał ze stanowisk ludzi podejrzewanych o demokratyczne sympatie. Tym, którzy wprost wypowiadali się przeciw Lincolnowi, groził nawet sąd wojskowy. Żołnierze uczestniczący w wiecach McClellana mogli być pewni, że czeka ich przeniesienie do jednej z jednostek liniowych bądź pominięcie przy wręczaniu awansów. W dniach poprzedzających wybory sztab generalny masowo udzielał zaś urlopów żołnierzom ze stanów, które (jak Indiana) nie zezwoliły na głosowanie korespondencyjne. Nadużyć, a nawet jawnych oszustw dopuszczali się również demokraci. White opisuje, jak wysłannicy tej partii w Baltimore kradli koperty z głosami żołnierzy i wkładali do środka karty ze skreślonym nazwiskiem McClellana.
Ogółem w wyborach wzięło udział 136 tys. żołnierzy (cały czas mowa oczywiście o Armii Unii), a 78 proc. zagłosowało na Lincolna (wśród cywilów zdobył 54 proc. poparcia). W całym kraju urzędujący prezydent otrzymał prawie pół miliona więcej głosów niż McClellan. Głosowanie korespondencyjne miało w tym oczywiście swój udział, ale w o wiele większym stopniu przyczyniły się do tego zwycięstwa żołnierzy Unii. Na dwa miesiące przed wyborami (w tym m.in. zdobycie Atlanty) tchnęły w Amerykanów nadzieję, że koniec wojny jest blisko.
Mimo wszystko głosowanie 1864 ustanowiło ważny precedens. Był to pierwszy krok na drodze do stopniowego oddzielania obywatela i jego prawa do udziału w wyborach od miejsca zamieszkania. Traktowane zrazu z wielką podejrzliwością głosowanie korespondencyjne na dobre zadomowiło się w systemie politycznym USA. Był to jednak długi i żmudny proces pełen prób i błędów, który nadal budzi kontrowersje. Dziś głosowanie wyłącznie za pomocą poczty obowiązuje w pięciu stanach, w wielu innych jest dopuszczalne w zależności od woli wyborcy.
Czytaj też: Krwawa łaźnia pod Gettysburgiem