Każda rodzina przechowuje pamięć o przodkach. Opowieści, anegdoty, życiorysy, analizy losów opowiadane są podczas zjazdów krewnych nad albumami fotografii. Dla ziemiaństwa okresu PRL te opowieści nabrały dodatkowego znaczenia. Z uwagi na utratę podstawy ekonomicznej i pozycji klasowej starano się zachować prestiż i wysokie mniemanie o swoim znaczeniu, przesuwając narrację w stronę symbolu. Dworek szlachecki jako topos kultury polskiej, zwłaszcza kresowej, obrósł więc legendą, w której nacisk kładziono na jego rolę kulturotwórczą, polityczną i ekonomiczną. Ta nasycona mitami, skonstruowana w poczuciu własnej wyższości pozytywna narracja nie była niewinnym zabiegiem retorycznym „dla utrzymania pamięci rodzinnej”. Miała zasłonić setletnią historię wyzysku, pańszczyzny i spychania innych grup na margines.
Jeśli dziś mówimy o wyzysku, to raczej w kontekście postfeudalnych pozostałości nierówności klasowych. O tym, że elementem feudalnych relacji społecznych w majątku ziemiańskim było wykorzystywanie seksualne wiejskich kobiet przez dziedziców, właścicieli nie usłyszymy wiele. Zjawisko seksualnego wymiaru polskiej przedwojennej gospodarki folwarcznej i jego konsekwencje są mało opisane. Nic dziwnego, dotyczą kwestii intymnych i obwarowanych tabu obyczajowymi związanymi ze zdradą małżeńską, seksem, patriarchatem. Mało więc kto się tym chwalił, zamieszczał w pamiętnikach bądź poddawał analizie.
Z dość tajemniczych powodów w mojej rodzinie nie ukrywano tego faktu. Utajniano raczej tożsamość bękartów, ludzi wykluczonych z kręgu formalnego pokrewieństwa – pozostawali anonimowi (niektórzy krewni mówili wprost: „To nie jest nasza rodzina”), aczkolwiek zdarzały się wyjątki. Niemniej fakt ich istnienia nie był tajemnicą.