Był 424 r. p.n.e. Od ośmiu lat toczyła się wielka wojna między Grekami, nazwana później peloponeską, w której starły się dwa wielkie sojusze: ateński Związek Morski i Związek Peloponeski, gdzie główne skrzypce (czy może raczej lirę) grali Spartanie. Skutki okazały się katastrofalne dla obu stron, ale wojna miała trwać jeszcze 20 lat. Tymczasem Ateńczycy demokratycznie podjęli decyzję o zaatakowaniu Beocji, sprzymierzonej akurat ze Spartą. Chytry plan przewidywał kombinowane działania morsko-lądowe; podwójny, skoordynowany atak miał nastąpić tego samego dnia na dwóch krańcach Beocji, utrudniając obronę.
Czytaj też: Lukullus – generał, co z urzędem skarbowym przegrał
Starożytni zegarków nie mieli, desant morski zaczął się za wcześnie i Tebańczycy (Teby były największą polis w Beocji) mogli skupić całe swe siły na odparciu najazdu lądowego. Ateńczycy po przejściu granicy zajęli starą świątynię Apollina w Delion i machając przez trzy dni łopatami, w pocie czoła ufortyfikowali to miejsce.
Ateński wódz Hippokrates, uznawszy, że wykonał plan minimum, odesłał część sił, głównie lekkozbrojnych, do domu. Lekkomyślnie, jak miało się okazać. Jak pisał Tukidydes, historyk bardzo wiarygodny i, co ważne, mający doświadczenie wojskowe, tebański wódz Pagondas przyprowadził pod Delion 7 tys. hoplitów, 10 tys. lekkozbrojnych oraz tysiąc jeźdźców. Hippokrates miał tyluż hoplitów, mało lekkozbrojnych i nie więcej niż 300 kawalerzystów. Ciężar bitwy musiał więc spaść na tych pierwszych. A kim był hoplita?
Czytaj też: