Historycy materialiści, idąc tropem Marksa, uważali, że sprężyną historii są środki produkcji – kopalnie, huty, fabryki zatrudniające tysiące robotników. W procesie i masie – pouczali w opasłych tomach – jednostka nie ma wielkiego znaczenia i nie ma na nic wpływu. Ale mimo to pojawia się uparcie jakiś „bohater” – samotnie dokonujący „czynu”. A to genialny naukowiec, a to żołnierz idący przez pole walki niczym Achilles. Samotny bohater wciąż potrafi zmienić bieg historii albo, i to wcale nierzadko, zarazić innych swoim przykładem. Po tym przydługim wstępie przejdźmy do historii, której, być może, Państwo nie znacie.
Mało przyjacielska wizyta u gestapo
Niżej podpisany pojęcia nie ma, czy ranek 20 stycznia 1943 r. był w Brukseli mroźny, ale z pewnością mało kto, szczególnie wśród mieszkańców okupowanego miasta, miał powody do radości. Inaczej zapewne czuli się najeźdźcy zajmujący luksusowe budynki, raczący się kawą i słynnymi czekoladkami. Jak pracownicy brukselskiego gestapo, rezydujący w nowoczesnym, modernistycznym wieżowcu przy al. Louise nr 453.
Rozmowy przerywał im dziwny, narastający hałas. To gang 24-cylindrowego silnika Napier, dającego moc ponad 2 tys. KM, ale jak specjalista od wyrywania paznokci miałby go rozpoznać? Panowie w eleganckich mundurach od Hugo Bossa, zaciekawieni, podeszli do okien. Zapewne co bystrzejsi dostrzegli w ostatnim momencie przysadzistą sylwetkę dziwnego samolotu z charakterystycznym okrągłym wlotem powietrza pod śmigłem. Za sterami siedział baron Jean de Sélys Longchamps, belgijski arystokrata i pilot RAF, który postanowił wpaść do nich z wizytą – bynajmniej nie przyjacielską.
Czytaj też: Bombowa historia
Uparty baron
Kim był baron Jean de Sélys Longchamps? Arystokratą (to oczywiste), zagorzałym patriotą i zawodowym oficerem, od 1937 r. służącym w 1. pułku gwardii, z tradycji kawaleryjskim, ale od 1938 r. wyposażonym w pojazdy pancerne. Od 10 maja 1940 r., czyli dnia niemieckiego ataku, wciąż w ogniu. Po kapitulacji 28 maja nie chciał się poddać ani iść do niewoli. Przedarł się do Dunkierki, ale mając nadzieję, że weźmie jeszcze udział w walce, wrócił do Francji. Internowany przez władze Vichy, uciekł z obozu w malowniczym Montpellier, przeszedł przez Pireneje do Hiszpanii i stamtąd dostał się powtórnie do Wielkiej Brytanii.
Za stary (wedle ówczesnych przepisów) na pilota, bo miał już 28 lat, sfałszował dokumenty i zaciągnął się do rezerwy RAF. Po przeszkoleniu trafił we wrześniu 1941 r. do 609. dywizjonu RAF, dość zresztą międzynarodowego (tak, nasi też tam byli). Dywizjon, zamiast lekko garbatych, choć solidnych Hurricane czy zwinnych Spitfire, został wyposażony w potężne, wytrzymałe na uszkodzenia, uzbrojone w cztery działka 20 mm o długich lufach, trudne w pilotażu myśliwce Hawker Typhoon. I warto tu o nich kilka zdań napisać.
Czytaj też: III Rzesza. Sukces propagandy, klęska państwa
Myśliwiec, który siał spustoszenie
Konstruktorem Typhoona był główny inżynier zakładów Hawker Sydney Camm, który przeszedł dość typową drogę zawodowego doskonalenia, zaczynając w przemyśle lotniczym od stolarni małych zakładów Martinsyde, produkujących motocykle i samoloty. Wkrótce zamienił hebel na narzędzia kreślarza, by zająć się, już po I wojnie światowej, całościowym projektowaniem samolotów w wytwórni Hawker.
Ponoć w latach 30. aż 80 proc. maszyn używanych przez RAF zostało zaprojektowanych właśnie przez Camma. Ale chwała miała dopiero nadejść, bo to on wymyślił koncepcję nowoczesnego, choć relatywnie taniego i prostego w produkcji myśliwca Hawker Hurricane, bez którego Wielka Brytania nie zdołałaby zwyciężyć w bitwie o Anglię. Typhoon, również zaprojektowany przez Camma w 1940 r., miał być ciężkim myśliwcem przeznaczonym do niszczenia niemieckich Bf 110. Okazało się, że mało zwrotny i niewybaczający błędów w pilotażu Typhoon doskonale nadaje się do innej roli – tzw. myśliwca bombardującego i samolotu szturmowego.
Doposażony w bomby i osiem wyrzutni rakiet, siał prawdziwe spustoszenie, niszcząc pojazdy, barki, pociągi i czołgi przeciwnika (w 1944 r. w Normandii okazało się, że gdy 10 shermanów nie jest w stanie przełamać oporu niemieckich czołgów, jedna salwa z typhoona permanentnie niweluje przewagę tygrysów, o czym przekonał się np. as pancerny Michael Wittmann). Typhoony wysyłano więc nad kontynent, gdzie z sukcesami wykonywały swoją straszną pracę, i na takiej właśnie maszynie latał bohater naszej opowieści.
Historia, jakiej nie znacie: Jak John F. Kennedy wypłynął w polityce
Porachunki z gestapo
Wróćmy zatem nad brukselską al. Louise. Gestapo wybrało na kwaterę główną nowoczesny, oddany do użytku w 1939 r. 11-piętrowy wieżowiec, zaprojektowany zresztą przez polskiego architekta Stanisława Jasińskiego. Budynek z przeszkloną fasadą był w panoramie miasta punktem, którego nie dało się przeoczyć. Wąski, wyniosły, górował aż o osiem pięter nad dachami otaczających go kamienic.
Siedzący za sterami myśliwca baron Jean de Sélys Longchamps miał z gestapo własne porachunki. Jego ojciec, znany przedwojenny polityk, został aresztowany i zakatowany podczas przesłuchania (na marginesie: jeden z braci de Sélysa działał w ruchu oporu, drugi walczył w Afryce w szeregach SAS). Belgijski pilot zgłosił dowództwu chęć zaatakowania kwatery gestapo, ale jego memorandum, choć powtarzane, nie spotkało się z żadną reakcją.
Po kilku miesiącach oczekiwania Jean de Sélys postanowił załatwić sprawę samodzielnie. 20 stycznia otrzymał rozkaz przeprowadzenia ataku na węzeł kolejowy nieopodal Gandawy. Po wykonaniu zadania odesłał swojego bocznego i na najniższej możliwej wysokości, by uniknąć wykrycia przez niemieckie posterunki i radary, poleciał w stronę Brukseli.
Urzędnicy gestapo stanęli przy oknach... De Sélys wykonał popisowy atak. Ciągnąc ogień od parteru aż po dach, przeorał pociskami z działek całą fasadę, nie zostawiając nawet jednej całej szyby, przy czym żaden z pocisków nie trafił w pobliskie domy. W kilka sekund siedziba gestapo zamieniła się w krwawe piekło. Zginąć miało ok. 30 funkcjonariuszy, w tym szef SD SS-Sturmbannführer Alfred Thomas.
Czytaj też: Największe starcie powietrzne II wojny światowej
De Sélys wykonał jeszcze przelot nad miastem, zrzucając małe belgijskie flagi i po 30 min wylądował bezpiecznie w Anglii. Dowództwo RAF zachowało się wobec wyczynu barona pragmatycznie, choć niekonsekwentnie – de Sélys został zdegradowany o stopień i przeniesiony do innej eskadry tego samego dywizjonu, po czym udekorowano go wysokim odznaczeniem Distinguished Flying Cross. Mieszkańcy Brukseli, choć spodziewali się niemieckich retorsji, zapamiętali 20 stycznia 1943 r. jako dzień radości, a wycieczki pod zrujnowaną siedzibę gestapo sprawiały im wielką satysfakcję.
Niestety, baron Jean de Sélys Longchamps wojny nie przeżył. Kilka miesięcy później, wracając na uszkodzonym samolocie z misji nad kontynentem, rozbił się przy lądowaniu i zginął na miejscu. Przed budynkiem przy al. Louise nr 453 postawiono mu pomnik upamiętniający ten niezwykły wyczyn. Aż żal pisać, że w listopadzie 2019 r. został staranowany przez pijanego kierowcę...
Czytaj też: Esesmani w Interpolu