Sami mówili o sobie, że są przewalaczami, nie przemytnikami. To był element slangu i rodzaju szyfru. Mówili na przykład „jutro lecę przez Bydgoszcz do Skierniewic po trąbki i skrzynki” i było wiadomo, że mówiący leci z New Delhi przez Bangkok do Singapuru, by kupić partię kamer wideo oraz magnetowidów i przemycić je do Indii. Ten szyfr był potrzebny, bo przypadkowy słuchacz mógł domyślić się, o czym mówią. W końcu nazwy geograficzne oraz marki towarów w różnych językach brzmią podobnie, a Polacy rezydujący w hotelu Vishal, w indyjskiej stolicy, byli rozpoznawalni i domyślano się, czym się zajmują.
W latach 80. znajomość języka polskiego na indyjskich bazarach rosła, choć zwykle ograniczała się do pytań w rodzaju: „Masz siusialki?”, „Masz kristal?”. Tak zagadywano polskich turystów coraz liczniej odwiedzających bazary w poszukiwaniu zbytu na przywiezione z kraju suszarki, kryształy albo aparaty fotograficzne marki Zenith. Ci, którzy specjalizowali się w obsłudze Polaków, potrafili nawet się po polsku dogadać.
W Polsce lat 80. rosła legenda Indii jako atrakcyjnego celu turystyki handlowej. Trzeba się było tylko załapać na wycieczkę organizowaną przez Orbis, Juventur czy PTTK albo powstające jak grzyby po deszczu stowarzyszenia przyjaźni polsko-indyjskiej i polsko-nepalskiej. Wycieczka była droga, płatna częściowo w dolarach, ale w tamtych czasach tylko niepoprawni utracjusze gotowi byli wydawać pieniądze, by zobaczyć Tadż Mahal. Dla większości celem był delhijski Main Bazar, a wycieczka miała przynieść zyski finansowe, a nie duchowe.
Turystyka zagraniczna w późnym PRL to najczęściej były wyprawy kupieckie. W bagażach szmuglowano to, co można było zdobyć w krajowych sklepach i co miało szansę na sprzedaż z zyskiem za granicą.