Panna Andzia ma wychodne
Panna Andzia ma wychodne. Skąd pochodziły i jak żyły przedwojenne służące
JOANNA PODGÓRSKA: – Służące były najbardziej niewidzialną i pozbawioną głosu grupą społeczną. Co panią skłoniło, by się nią zająć?
JOANNA KUCIEL-FRYDRYSZAK: – Pisząc poprzednią książkę, o Kazimierze Iłłakowiczównie, natrafiłam na postać Grabosi, służącej, z którą pisarka była bardzo zaprzyjaźniona. Miały serdeczną relację do końca życia. Uświadomiłam sobie, jak niewiele wiem o świecie służących, chociaż od długiego czasu zajmuję się dwudziestoleciem międzywojennym. Okazało się, że jest to świat nieopisany. Zaciekawiło mnie, na ile relacja Iłłakowiczówny z Grabosią była typowa.
Była?
A skąd. Służące do wszystkiego w hierarchii służby domowej stanowiły najniższy szczebel. Na szczycie była służba męska, czyli kamerdyner, lokaj, szofer, zatrudniana w najbogatszych domach i majątkach ziemskich. Służące do wszystkiego zatrudniały rodziny mniej zamożne – odpowiednik dzisiejszej niższej klasy średniej – których nie było stać na kilkuosobową służbę, tylko na jedną kobietę, która mieszkała u nich w domu i obsługiwała całą rodzinę.
Skąd się brały te dziewczyny?
Niemal wszystkie pochodziły ze wsi, z bardzo ubogich chłopskich rodzin. Ich życiorysy są podobne. Zwykle jako kilkulatki trafiały do bogatszych chłopskich rodzin; pomagały w polu, przy wypasaniu zwierząt w zamian za wikt i opierunek. Ich matki marzyły o tym, by dziewczynki mogły zostać służącymi w mieście, bo to oznaczało awans i lepszy byt. Szacuje się, że w dwudziestoleciu 40 proc. dziewcząt i kobiet było zbędnych w gospodarstwie domowym. Nie było dla nich pracy, a tym samym wyżywienia. Głodowały. W książce opisuję przypadek chłopki, która handlowała na targu w Radomiu i udało jej się załatwić córce pracę w mieszczańskim domu.