Historia

Ławka w kącie

Zygmunt Bauman – życie w oparach antysemityzmu

Zygmunt Bauman (1925-2017) socjolog i filozof
o międzynarodowej renomie. Zygmunt Bauman (1925-2017) socjolog i filozof o międzynarodowej renomie. Leonardo Cendamo/Leemage / East News
Lata gimnazjalne, tuż przed wybuchem wojny, przyszły wybitny socjolog i filozof spędzał w Poznaniu. Nacjonaliści pisali tam na murach „Żyd to hańba dla Polski”.
Zygmunt Bauman na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, 1963 r.Janusz Sobolewski/Forum Zygmunt Bauman na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, 1963 r.

Ta scena rozegrała się najpewniej w czwartek, 1 września 1938 r. 13-letni Zygmunt w gimnazjalnej czapce na głowie wchodził do klasy w nowej szkole, kiedy spadła na niego lawina kuksańców i kopniaków. Uderzany i popychany stracił kontrolę nad swoim ciałem. Napastnicy zaciągnęli go do ławki w ostatnim rzędzie po lewej stronie klasy, a następnie pouczyli: – Tu jest twoje miejsce, ty Żydzie, i ani się waż szukać lepszego.

Był oszołomiony, a duma, że znalazł się w elitarnym gronie gimnazjalistów, z którego mieli wyrosnąć przyszli inteligenci, chwilowo się ulotniła. Po kilku minutach z kłębowiska szarpiących się ciał do ławek w ostatnim rzędzie wypchnięto jeszcze czterech innych chłopców. Byli bladzi, połykali łzy. Ukradkiem zerkali jeden na drugiego. Wrzawa ucichła dopiero, gdy w klasie zjawił się nauczyciel.

Obrywanie z paragrafu „ty Żydzie” nie było dla Zygmunta nowością. Tamtego dnia było nią coś innego: po raz pierwszy nie był w takiej sytuacji sam. Na poznańskich Jeżycach, gdzie mieszkał z rodzicami i siostrą, był jedynym żydowskim chłopcem, przynajmniej w najbliższym sąsiedztwie – a przez to ulubionym obiektem zaczepek rówieśników. Pierwszego dnia nauki w renomowanym gimnazjum im. Bergera w Poznaniu stał się jednym z pięciu „wyróżnionych”. Trzech z owych pięciu powtarzało pierwszą klasę, co znaczy, że tamtego roku prócz Zygmunta do gimnazjum im. Bergera przyjęto jeszcze tylko jednego żydowskiego chłopca. Gimnazjum to było zresztą jedynym w Poznaniu, w którym jako żydowscy Polacy, czy – jak kto woli – polscy Żydzi mieli szansę się uczyć. We wszystkich innych obowiązywała zasada numerus nullus: żadnych Żydów.

Niewiele brakowało, by i ta szansa Zygmuntowi umknęła. Po zdanych celująco egzaminach pisemnych z polskiego i matematyki omal nie poległ na egzaminie ustnym. Trema go zjadała, cały się trząsł. Ku jego zaskoczeniu egzaminujący nie spytał ani o ważne wydarzenia z historii, ani nie prosił o analizę któregoś z dzieł literatury, lecz kazał opisać codzienną drogę do szkoły.

Mimo prostoty pytania, a może właśnie z jej powodu, Zygmunt siedział w osłupieniu. Obserwacje i przeżycia nie chciały złożyć się w głowie w żadną opowieść. – Mieszkam na narożnej ulicy… – ledwo wykrztusił, mimo że chciał powiedzieć coś zupełnie innego: mianowicie, że mieszka w narożnym domu.

Zapamiętał złośliwy uśmieszek satysfakcji na twarzy egzaminującego nauczyciela. Wybawił go dyrektor gimnazjum, który z podium przysłuchiwał się egzaminowi, mając przed sobą prace pisemne kandydatów: – Proszę wybaczyć, panie profesorze, ale ten chłopiec nie wymaga egzaminów ustnych. Otrzymał najwyższe oceny za obie prace pisemne i został już przyjęty.

Po latach wspomni łomotanie serca, łzy szczęścia matki, która czekała na korytarzu, a wszystko razem jako najszczęśliwszy dzień swoich szkolnych lat. Dostanie się do gimnazjum im. Bergera było pierwszym osiągnięciem, które zawdzięczał własnemu wysiłkowi, i pierwszym zwycięstwem nad społecznymi i politycznymi uwarunkowaniami, w jakich przyszło mu dorastać.

Zanim dowiedział się od rówieśników z okolicy, że jako Żyd jest odmieńcem, życie ćwiczyło małego Zygmunta w roli outsidera z innego powodu. Ten wysoki, smukły, wręcz chudy w późnych latach życia mężczyzna był jako dziecko grubasem. Zewnętrzna powłoka tłuściocha, jak wspominał, skazywała go na banicję, wyrzucała poza towarzyski nawias i – jak często bywa w przypadku otyłych dzieci – kosztowało go sporo wysiłku, by udowodnić wszystkim wkoło, że jest nie tylko grubasem.

„Pokłady tłuszczu” zawdzięczał – wedle własnych słów spisanych wiele lat później – matczynej miłości. Matka kochała go tak bardzo, iż chciała, by było go więcej – ironizował jako dorosły. Gotowała doskonale, a i potrafiła sformułować na temat gotowania własną teorię. Smakowite jedzenie można przygotować, kupując drogie składniki najwyższej jakości; wówczas przyrządzenie dań trwa krócej; albo – poświęcić cały dzień na wymyślanie i tworzenie przysmaków, choćby z byle czego. Sytuacja materialna rodziny skazywała ją na praktykowanie drugiej metody: Zofia Bauman miała mało pieniędzy i mnóstwo czasu.

W latach szkolnych Zygmunt zmagał się więc z dwoma rodzajami odmienności. Był gruby i był jedynym w szkole powszechnej (podstawowej) przy ul. Słowackiego Żydem. Naszym własnym Żydem i naszym własnym grubasem, jak mówili o nim koledzy. Przezywanie i wyśmiewanie zdarzało się, owszem, lecz zasadniczo czuł się raczej kimś wyjątkowym niż prześladowanym odmieńcem. Również nauczyciele lubili go i nieraz prosili, żeby pomógł kolegom gorzej radzącym sobie z nauką.

Inaczej było na ulicy. Spotykane po drodze z domu do szkoły – i z powrotem – wyrostki rzadko robiły uwagi na temat jego otyłości, natomiast bardzo często przypominały mu, że jest Żydem. Grupy zaczepiających go nastolatków konkurowały między sobą, czyim „Żydkiem” będzie. Taka uliczna paczka spełniała wobec swojej ofiary podwójną rolę: była napastnikiem, a zarazem chroniła przed rywalami.

Podwórkowi antysemici obserwowali Zygmunta i znali jego obyczaje, a gdy pojawiał się na ulicy, szli za nim a to do szkoły, a to do sklepu, i po drodze obrzucali go wyzwiskami, często poszturchując, kopiąc lub rzucając kamieniami. Nie przekraczali – jak wspominał po latach – pewnej granicy. Rolą myśliwych, jak ich określał, było nie tylko polowanie, lecz także ochrona zwierzyny przed innymi podwórkowymi gangami.

Relacje Zygmunta z prześladowcami cechowały swoiste rytuały. Ich częścią były wyzwiska, ale też wzajemne pozdrowienia i wymiana uprzejmości. Osobliwe sąsiedztwo i osobliwe koleżeństwo. Spektakl, w którym role z góry są rozdane i wszystko przebiega w zgodzie ze scenariuszem powtarzalnego obrządku.

Po latach profesor Bauman nie wspominał tych zdarzeń ze zgrozą, określał je nawet jako groteskowe i nazywał rozrywką antysemitów, okazją do śmiechu. Ukuł terminy: „chałupnicza wersja antysemityzmu”, „antysemityzm amatorski i niedorzeczny”, mając na uwadze o kilka lat późniejszy czas Zagłady.

Pewnego dnia doszło jednak do zdarzenia, które zaważyło – jak wspominał – na reszcie dziecinnych lat. Po zrobieniu zakupów mama przyszła po Zygmunta do szkoły. Gdy pojawili się – jak zwykle – uliczni prześladowcy i odprowadzali ich do domu, obrzucając wyzwiskami, Zofia Bauman wpadła w przerażenie. Zygmunt zobaczył jej strach: oto mama-ostoja nie była w stanie go obronić. Stracił poczucie bezpieczeństwa.

Gdy 13-letni Zygmunt odbierał świadectwo ukończenia szkoły powszechnej, w 1938 r. w „Kurierze Poznańskim” ostrzegano, że wzrasta liczba Żydów w Poznaniu. „W 1931 było ich 1883, obecnie jest 3,500” – informowała gazeta w nagłówku tekstu. „Czym tłumaczyć sobie prawie dwukrotny w ciągu paru lat wzrost Żydów w naszym mieście? – zastanawiał się autor artykułu. – Z jednej strony nieprzestrzeganiem przez część społeczeństw hasła »Swój do swego«, z drugiej – lekceważeniem sobie naporu żydowskiego na dzielnice zachodnie przez szereg obywateli, którzy odnajmując Żydom mieszkania, pozwalają im osiedlać się w Poznaniu i zakładać swoje placówki ze szkodą dla polskiego rzemiosła, handlu i przemysłu. Jeśli uświadomienie sobie żydowskiego niebezpieczeństwa nie przeniknie wszystkich, Żydzi będą nadal napływać do nas i to w szybszym jeszcze niż dotychczas tempie”.

Przedwojenny Poznań był bastionem ideologii i ugrupowań nacjonalistycznych. Polski nacjonalizm kształtował się w ostatnich dekadach zaborów i w Wielkopolsce miał przede wszystkim ostrze antyniemieckie. W dwudziestoleciu międzywojennym kierował się głównie przeciwko mniejszościom narodowym, etnicznym, religijnym; w Wielkopolsce – przeciwko Żydom. Nasilenie zajadłej propagandy antysemickiej było tam odwrotnie proporcjonalne do zamieszkującej region liczby Żydów; np. w Poznaniu stanowili niewiele ponad jeden procent ludności.

I tak, Żyda przedstawiano jako czwartego zaborcę, który „od wewnątrz naród bez państwa opanował, wyjadał w nim i serca, i mózgi”, a koniec końców okazał się „najniebezpieczniejszym, najpotężniejszym” spośród zaborców. Stereotypowy Żyd z nacjonalistycznych czytanek musiał być bezwzględny i bezczelny, nietolerancyjny i podstępny, arogancki i agresywny; niekiedy miał wszystkie te cechy naraz.

Endecja, występująca w różnych okresach pod różnymi szyldami partyjnymi, w latach 20. wzywała przedsiębiorców, kupców i właścicieli domów w Poznaniu, by odmawiali Żydom wynajmu mieszkań i lokali na prowadzenie biznesu. Wszystko to w ramach „wyzwalania” gospodarki od żydowskich wpływów; w latach 30. działania te przyjęły nazwę „odżydzania”. Etnicznych Polaków, którzy nie stosowali się do wezwań i bojkotu, prasa endecka piętnowała z imienia i nazwiska, a czytelników wzywała do ostracyzmu środowiskowego wymienionych.

Nacjonalistyczna propaganda wyzbywała się wszelkich hamulców. Zaczęto wydawać periodyki poświęcone od pierwszej do ostatniej strony walce z Żydami i „żydostwem”: tygodniki „Potęga Polski bez Żydów”, „Samoobrona Narodu”, „Pokrzywy”, „Bez Pardonu”, „Pod Pręgierz”. Dla przykładu – spis tytułów artykułów z jednej tylko strony tygodnika „Potęga Polski bez Żydów” (ze stycznia 1937 r.): „Gdynia nie chce mieć żyda komisarzem policji”, „Żydzi w Z.N.P.”, „Znowu żyd lży Naród Polski”, „Minister angielski idzie na pasku żydów”. U dołu strony wielkimi literami hasło: „Żydzi największym nieszczęściem Polski”.

Nacjonaliści – a prym wśród nich wiodły często osoby o znacznym prestiżu społecznym – obiecywali „rozwiązanie problemu żydowskiego” najpierw poprzez uświadomienie Polakom „niebezpieczeństwa”, jakie niosą Żydzi, a po objęciu władzy – poprzez usunięcie ich ze stanowisk w administracji wszystkich szczebli i zakazanie im wykonywania prestiżowych i intratnych profesji. Przygrywką do „odżydzania” takich zawodów były artykuły, jak choćby ten z „Kuriera Poznańskiego”, w którym redakcja ubolewała z powodu nadmiaru Żydów wykonujących jeden z nich: „Zażydzona dentystyka w Polsce”.

Na początku lat 30. doszło w Poznaniu do dwóch kilkutysięcznych manifestacji antyżydowskich, w czasie których domagano się wprowadzenia reguły numerus clausus na uczelniach. W wielu szkołach wyższych – a ich wzorem także w niektórych średnich – nacjonaliści przeforsowali już wprowadzenie getta ławkowego dla Żydów. Była to wydzielona przestrzeń w sali wykładowej bądź klasie, w której odsunięci od reszty mieli siedzieć studenci lub uczniowie pochodzenia żydowskiego. Ci, którzy nie przestrzegali nieformalnych początkowo nakazów, padali ofiarą przemocy. Sale wykładowe – a niekiedy klasy szkolne, jak w gimnazjum im. Bergera w Poznaniu, gdzie uczył się nastoletni Zygmunt – stawały się arenami bójek i przepychanek, polegających zazwyczaj na wypieraniu siłą żydowskich studentów i uczniów do części wyznaczonej dla nich. Opornych wyrzucano czasem z zajęć.

Postulaty wprowadzenia getta ławkowego młodzież nacjonalistyczna stawiała od początku lat 30. Sanacyjny rząd, który po śmierci Józefa Piłsudskiego flirtował z niektórymi odłamami nacjonalistów, uległ im w 1937 r. Minister Wojciech Świętosławski upoważnił rektorów wyższych uczelni do wprowadzenia segregacji. Nie był to obowiązek, ale rektorzy zazwyczaj kapitulowali wobec studentów nacjonalistów, mających przytłaczającą przewagę nad sympatykami innych nurtów politycznych. Niektórzy rektorzy opierali się żądaniom antysemitów i getta ławkowego nie zarządzali; np. rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie podał się do dymisji.

Getto ławkowe miało zniechęcić uczniów i studentów z żydowskich rodzin do nauki, a w przyszłości zwiększyć odsetek nieżydowskich Polaków w środowiskach inteligenckich wykonujących m.in. wolne zawody – na przykład prawnicze i medyczne. Propagowaniu getta ławkowego towarzyszyły żądania wprowadzenia numerus clausus, a później nawet numerus nullus. Marzeniem nacjonalistów była emigracja żydowskich Polaków do Palestyny.

W Poznaniu na murach budynków należących do żydowskich właścicieli nacjonaliści malowali hasła w rodzaju „Do Berezy z Żydami” czy „Żyd to hańba dla Polski”. Organizowali blokady żydowskich sklepów, by zniechęcić klientów do robienia w nich zakupów. Zdarzało się, że bojówkarze wybijali szyby w placówkach handlowych i usługowych należących do żydowskich obywateli. Czasem wrzucano do środka pojemniki z substancjami żrącymi i cuchnącymi.

Żydowscy handlarze niejednokrotnie próbowali się bronić. Do ochrony sklepów i punktów usługowych angażowali ludzi rekrutujących się zazwyczaj z organizacji lewicowych. Dla nacjonalistów ochroniarze o lewicowych afiliacjach byli jeszcze jednym propagandowym kijem do okładania wyimaginowanego wroga oraz tubą do mobilizowania swoich: patrzcie, Polsce zagraża sojusz żydowsko-komunistyczny.

W domu Baumanów czytało się i rozmawiało o napaściach na żydowskich studentów, o aktach przemocy na wsiach i w małych miasteczkach, o rodzimych naśladowcach faszystów zza miedzy czy biernej postawie policji. Rodzice Zygmunta zamówili u rzemieślników wzmocnienie drzwi frontowych mieszkania masywnymi żelaznymi ryglami. Baumanowie barykadowali się nie przed złodziejami, lecz nacjonalistycznymi bojówkarzami, którzy nachodzili żydowskie domy nocą. Zastraszali i próbowali skłaniać żydowskich współobywateli do wyjazdu z Polski.

Zygmunt nie mógł zasnąć, dopóki nie otworzył drzwi i nie sprawdził, czy nie skradają się za nimi złoczyńcy. Ale i to nie chroniło go – jak notował po latach – przed nocnymi koszmarami.

Jesienią 1939 r. poruszenie wśród poznańskich Żydów wywołał ktoś, kto usilnie namawiał wszystkich Żydów w Europie do emigracji na Bliski Wschód. Był to znany działacz syjonistyczny Włodzimierz (Zeew) Żabotyński. W trakcie objazdu Polski ostrzegał przed szykowanymi przez Niemców pogromami. Żydzi, uciekajcie stąd! – agitował. – Wierzcie Hitlerowi! Jego słowa, jego groźby, są prawdziwe. Zaufajcie mi, on wyciśnie z was krew, jak wyciska się cytrynę.

Większość słuchaczy nie dowierzała. Sądzono, że Żabotyński przesadza. Mało kto wierzył w wojnę, a ci, którzy dopuszczali taką myśl, sądzili, że wciąż mają czas na ucieczkę.

Pewnego dnia jeden z kolegów Zygmunta z ławkowego getta zaprosił go na spotkanie stowarzyszenia, na które chadzał dwa razy w tygodniu. Było to zebranie Haszomer Hacair – organizacji lewicowego odłamu ruchu syjonistycznego, który dążył do utworzenia państwa żydowskiego w Palestynie. Zygmunt przeżył olśnienie. W pokoju o zniszczonych ścianach po raz pierwszy znalazł się w świecie równych ludzi, gdzie nie wskazywano mu miejsca w szeregu ze względu na to, kim jest – co najwyżej ze względu na to, co mówi lub robi. Poczuł się wolny i po raz pierwszy zrodziło się w nim poczucie przynależności.

Świat jego nowych marzeń nazywał się teraz Syjonem, lecz – przynajmniej tak wspominał po latach – nie chodziło mu o konkretne miejsce na mapie. Syjon oznaczał dla niego świat bez prześladowców, w którym nie ma bogatych i nędzarzy, a ludzie nie dzielą się na Żydów i nie-Żydów. Syjon był światem stwarzającym poczucie bezpieczeństwa.

W czasie tamtych półrocznych spotkań narodził się młodzieniec pragnący naprawiać świat. Socjalista. I zdarzyło się jeszcze coś ważnego: Zygmunt stracił tłuszcz i stał się szczupłym nastolatkiem. A wkrótce potem za sprawą Wielkiej Historii stracił rodzinny dom i został wygnany z ojczystego kraju. Po raz pierwszy.

***

Tekst jest fragmentem powstającej biografii Zygmunta Baumana.

***

Zygmunt Bauman (1925-2017) socjolog i filozof o międzynarodowej renomie. Po wybuchu wojny znalazł się wraz z rodziną w Związku Radzieckim, wrócił stamtąd jako oficer Wojska Polskiego. Studiował i pracował naukowo na Uniwersytecie Warszawskim, skąd został w 1968 r. usunięty na fali czystek antysemickich. Wyemigrował z Polski, pracował na Uniwersytecie w Tel Awiwie, a następnie na Uniwersytecie w Leeds.

Polityka 51/52.2018 (3191) z dnia 18.12.2018; Historia; s. 77
Oryginalny tytuł tekstu: "Ławka w kącie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną