Moja kochana Janet – pisał do siostry w Anglii jeden z żołnierzy w grudniu 1914 r. – W wigilijny poranek mieliśmy piękną pogodę, mróz i ostre słońce. W dzień rozlegały się jakieś strzały, ale kiedy zapadł zmrok, nad okopami zapanowała cisza, jakiej nie było od miesięcy. Chwilę później dostrzegłem coś zdumiewającego. Jak okiem sięgnąć, niemieckie pozycje mieniły się setkami światełek. Ustawili na linii okopów małe choinki, na których wisiały lampiony ze świeczkami. W czystym, mroźnym powietrzu świeciły naprawdę jasno. Chwilę później usłyszeliśmy, jak śpiewają »Stille Nacht«. Kiedy skończyli, chłopaki z naszego okopu zaczęli bić brawo i zaintonowali »The First Noel«. Wtedy Niemcy nagrodzili nas brawami i zaśpiewali »O Tennenbaum«. Odpowiedzieliśmy im, śpiewając »O come all ye faithfull«, a wtedy oni zaśpiewali tę samą kolędę po łacinie: »Adeste Fideles«. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie niczego bardziej nieprawdopodobnego, ale okazało się, że to dopiero początek”.
Następnego dnia, w Boże Narodzenie 1914 r., na większości odcinków frontu nikt nie wystrzelił, za to wielu niemieckich i brytyjskich żołnierzy postanowiło wspólnie poszukać ciał zabitych kolegów. Sierżant Clement Barker pisał do brata: „Od Niemców przyszedł posłaniec i powiedział, że jeśli nie będziemy strzelać, to oni również nie. Wyszliśmy z okopów, znaleźliśmy 69 poległych i pochowaliśmy ich we wspólnej mogile”.
Podporucznik Artur Pelham Burn z Szóstego Regimentu Piechoty Gordon Highlanders wziął udział w mszy odprawionej na pasie „ziemi niczyjej”. „Nasz kapelan czytał modlitwy po angielsku, a później po niemiecku czytał je chłopak, który studiował ten język. To był nadzwyczajny widok. Niemcy stali po jednej stronie, Anglicy po drugiej, oficerowie w środku, wszyscy z odkrytymi głowami”.
Spotkania sprzyjały wymianie upominków. „Nasze papierosy za ich cygara, herbata za kawę, konserwy za kiełbasę. Odznaki i guziki od mundurów zmieniały właścicieli. Także gazety wędrowały z rąk do rąk. Niemcy, którzy lepiej znali angielski niż my niemiecki, wprost tarzali się ze śmiechu, czytając naszą prasę” – pisał jeden z żołnierzy. Kiedy więc 30 grudnia 1914 r. w londyńskiej gazecie „Daily News” ukazał się artykuł „Bratanie się między okopami”, przedrukowany następnego dnia w amerykańskim „New York Timesie”, w sztabach armii i gabinetach rządów walczących państw zapanował popłoch.
Sprzedać wojnę narodowi
W lipcu 1914 r. Europejczycy wierzyli, że wojna potrwa kilka tygodni. Kiedy konflikt przedłużał się, brytyjscy planiści liczyli, że na sześć miesięcy wojny armia Zjednoczonego Królestwa potrzebuje 162 tys. 18-funtowych pocisków szrapnelowych. Pod koniec 1914 r. było już wiadomo, że tyle wystarcza zaledwie na miesiąc. Stało się jasne, że do wygrania konfliktu potrzebna będzie trudna do wyobrażenia liczba rekrutów i pieniędzy. By to sobie zapewnić, wszystkie walczące strony uruchomiły na niespotykaną dotąd skalę aparat propagandowy. Cel był prosty: napędzić entuzjazm wojenny i wywołać mobilizujący do walki i poświęceń strach przed wrogiem.
Pierwsi profesjonalne biuro propagandy wojennej zaczęli tworzyć Brytyjczycy. 2 września 1914 r., pięć tygodni po wybuchu wojny, w Londynie powstało War Propaganda Bureau (WPB), które od jego siedziby zaczęto nazywać Wellington House. Na czele WPB stanął 41-letni polityk i dziennikarz Charles Masterman. Do współpracy zaprosił 25 wybitnych brytyjskich pisarzy, wśród których znalazły się takie sławy, jak Arthur Conan Doyle, Herbert George Wells, John Galsworthy, Thomas Hardy, Gilbert Keith Chesterton czy Rudyard Kipling.
Na spotkanie nie przyszedł tylko ten ostatni. Pozostali zgodzili się, w ścisłej tajemnicy, współpracować z rządem i armią. Zadaniem pisarzy było stworzenie serii książek i broszur mobilizujących naród do walki. Początkowo wojna propagandowa miała jeszcze cywilizowany charakter. Unikano stereotypów w odniesieniu do wroga, uważając je za zbyt prymitywne i niegodne gentelmanów.
We Francji i w Niemczech nie tworzono w tym czasie biur propagandy wojennej, ograniczając się do cenzury prasy i listów z frontu oraz podgrzewania uczuć narodowych poprzez publiczne apele, koncerty i wykłady. W sierpniu 1914 r. do redakcji niemieckich gazet przychodziło dziennie 50 tys. listów z patriotycznymi wierszami. Ten oddolny wojenny entuzjazm zaczął jednak wygasać, gdy konflikt zmienił się w krwawe pozycyjne walki w pełnych błota i szczurów okopach.
Gdy rozpoczynała się I wojna światowa, 79-letni papież Pius X był umierający. 3 września 1914 r. konklawe wybrało na głowę Kościoła kardynała Giacomo della Chiesę, który przybrał imię Benedykta XV. Nowy papież przeczuwał, że ta wojna będzie różniła się od wszystkich, jakie do tej pory prowadzono. Nazwał ją „samobójstwem cywilizowanej Europy”. Kiedy na początku grudnia walki wciąż trwały, Benedykt XV prosił, by przynajmniej w Boże Narodzenie ogłoszono zawieszenie broni. Rządy wszystkich walczących państw odrzuciły tę propozycję. Posłuchali jednak żołnierze.
Zwyczaj przerywania walk na czas świąt – Treuga Dei, czyli Rozejm Boży – miał długą historię. W 1027 r. na synodzie biskupów w Toluges ustalono zasadę bezwzględnego zawieszenia broni na czas świąt. W czasie Bożego Narodzenia rozejm miał obowiązywać od Wigilii do poniedziałku po święcie Trzech Króli. Od czasów średniowiecza Treuga Dei był zwykle przestrzegany, tym bardziej że i tak starano się unikać walk zimą. Nikt nie wyobrażał sobie, że nadejdą czasy, kiedy milion żołnierzy wrogich armii będzie spędzać święta w okopach oddalonych od siebie o kilkadziesiąt metrów.
Co ciekawe, większość inicjatyw rozejmu wyszła od jednostek niemieckich. Żegnający idących na front żołnierzy cesarz Wilhelm II obiecywał, że na święta będą już w domu. Jednak plan szybkiego zdobycia Paryża zakończył się niepowodzeniem i ponad cztery miesiące od rozpoczęcia wojny żołnierze wciąż tkwili w okopach. Przysyłane z domu paczki i listy podsycały tęsknotę za normalnym życiem.
Nie wiadomo dokładnie, kto pierwszy wyciągnął rękę do wroga, jednak w ciągu zaledwie kilku godzin „bożonarodzeniowy rozejm” objął 100 tys. żołnierzy po obu stronach frontu. Szczególnie wiele przypadków bratania się miało miejsce tam, gdzie niemieckie pozycje sąsiadowały z brytyjskimi.
„Muszę ci opowiedzieć o najbardziej zabawnych świętach Bożego Narodzenia, jakie miałem w życiu” – pisał z Belgii do żony oficer Królewskich Strzelców Westminsterskich. „Wielu naszych spotkało się z Niemcami między liniami okopów. Ja też wyszedłem po południu. Wymieniliśmy prezenty: dostałem niemiecką wstążkę i fotografię bawarskiego księcia. Niemcy z naprzeciwka to przyzwoici kolesie – Saksończycy, inteligentni, budzący szacunek. Miałem całkiem fajną rozmowę z trzema lub czterema i zapisałem ich nazwiska i adresy w notesie”.
„Jeden z niemieckich żołnierzy przedstawił się jako były kelner z zachodniej części Londynu. W pewnym momencie zapytał: „Jak Fulham radzi sobie w Pucharze Anglii?” – wspominał R.S.M. Beck z Królewskiego Regimentu Warwickshire. „Niemcy bardzo chcieli się przekonać, czy Anglicy naprawdę są takimi dobrymi piłkarzami, za jakich się ich uważa. Zachęcali nas okrzykami do rozegrania meczu”.
Długo nie musieli czekać. W pierwszy i drugi dzień świąt 1914 r. wzdłuż linii frontu miała miejsce seria spotkań, w czasie których za piłką lub jej namiastką uganiały się drużyny liczące nawet po 200 zawodników. Jeden z meczów odbył się na linii frontu w belgijskim Ploegsteert pomiędzy drużynami Królewskiego Regimentu Warwickshire i 134. Pułku Saksońskiego. Wynik został zapisany w dzienniku niemieckiej jednostki. „Anglicy przynieśli ze swoich okopów futbolówkę i rozpoczął się zacięty mecz” – zanotował Kurt Zehmish, dodając, że bramki były zrobione z hełmów, a Niemcy wygrali 3:2.
Opublikowane przez brytyjską prasę zdjęcia świętujących żołnierzy wywołały w Londynie i Berlinie konsternację. Oficerowie, którzy się na nich znaleźli, jak kapitan Robert Hamilton, dzięki któremu został rozegrany mecz w Ploegsteert, zostali zwolnieni ze służby. „Każdy, kto pozwolił na nawiązanie kontaktów z Niemcami, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności” – groził dowodzący brytyjską armią marszałek John Denton French, przypominając żołnierzom, że przyjechali na wojnę w imieniu króla, by zabijać wrogów, a nie grać z nimi w piłkę lub wymieniać prezenty.
Niech przemówi nienawiść
Dowodzący zdawali sobie sprawę, że żołnierze nie będą chcieli strzelać do ludzi, z którymi razem spędzili święta. Wiele jednostek zostało więc przesuniętych na inne odcinki, część obsadziły nowo przysłane oddziały. Jednak to, co wydarzyło się w Boże Narodzenie 1914 r., było dla twórców wojennej propagandy sygnałem alarmowym. Dotychczasowe metody, oparte na przedstawianiu własnych racji, nie były skuteczne. Trzeba było sięgnąć do najbardziej prymitywnych emocji.
12 maja 1915 r. Wellington House opublikowało 61-stronicowy Raport Bryce’a, w którym przedstawiono szokujące opisy zbrodni, jakich rzekomo mieli dopuszczać się niemieccy żołnierze w Belgii. Raport powstał w wyniku prac komisji wicehrabiego Jamesa Bryce’a, w skład której wchodziły znane brytyjskie osobistości, i zawierał oświadczenia 500 uchodźców wojennych. Mowa w nim była m.in. o masowych rozstrzeliwaniach cywilów, gwałceniu kobiet i odcinaniu rąk dzieci, a nawet dokonywanych przez niemieckich żołnierzy aktach kanibalizmu.
Chociaż wiele pełnych okrucieństwa opisów opartych było na jednym tylko źródle, a wiarygodność wielu z nich budziła wątpliwości nawet członków komisji Bryce’a, wszyscy oni podpisali się pod raportem. Pod koniec maja 1915 r. jego treść opublikowały brytyjskie gazety, a następnie wiele w USA, dokąd Masterman wysłał 41 tys. kopii raportu. To właśnie wówczas użyto po raz pierwszy słowa „Hun” na określenie Niemców, by podkreślić ich okrucieństwo. Opisom towarzyszyły emocjonalne ilustracje holenderskiego grafika Luisa Raemaekersa.
Berlin nie potrafił przekonywająco odpowiedzieć na ten atak brytyjskiej propagandy ani na następny, związany z egzekucją w październiku 1915 r. brytyjskiej pielęgniarki Edith Cavell. Była ona przełożoną szpitala wojskowego w Brukseli, gdy do miasta wkroczyły wojska niemieckie. Cavell ukrywała we własnym domu i umożliwiła ucieczkę ponad stu żołnierzom alianckim, za co została przez niemiecki sąd wojenny skazana na śmierć i rozstrzelana. W Wellington House wykorzystano ten fakt do przypisania Niemcom bestialskich instynktów tak skutecznie, że sam kaiser Wilhelm zabronił egzekucji skazanych przez sądy wojenne kobiet bez jego osobistej zgody.
Gdy nadchodziło kolejne wojenne Boże Narodzenie mogło się wydawać, że do powtórki rozejmu nie dojdzie. Tym bardziej że 22 kwietnia 1915 r., w czasie drugiej bitwy pod Ypres, niemiecka armia po raz pierwszy w historii użyła broni masowego rażenia – gazów bojowych. A jednak pod koniec 1915 r. żołnierze wrogich armii znów składali sobie życzenia i wymieniali się piwem, papierosami, konserwami, ciastem, guzikami i hełmami. Rozegrano też kilka meczów. „W Wigilię Niemcy zaśpiewali w swoim języku stary walijski hymn »Ar Hyd i Nos« – wspominał Walijczyk Bertie Felstead. – Wybór tej pieśni dowodził, że mieli głęboką wiedzę o naszej kulturze i zwyczajach. Królewscy Walijscy Fizylierzy odpowiedzieli pieśnią »Good King Wenceslas«”.
Patriotyczna mobilizacja umysłów
Kolejny bożonarodzeniowy rozejm na froncie skłonił walczące strony do położenia jeszcze większego nacisku na propagandę. W styczniu 1916 r. w Paryżu powstał Maison de la Presse, wyposażony w aparaty telefoniczne i telegraficzne oraz własny urząd pocztowy. Zatrudnienie znalazło w nim 400 pracowników; pisarzy, dziennikarzy, lingwistów i dyplomatów. W nowej propagandowej strategii nie było już miejsca na niuanse: zniekształcanie faktów, przesada, gruby humor i pogardliwe stereotypy miały odtąd służyć „nacjonalizacji prawdy”. Maison de la Presse podążył drogą Wellington House, jeszcze bardziej dramatyzując historie belgijskich uchodźców i zniszczeń dokonanych przez Niemców.
Jednak nawet te działania oraz bezprzykładne w dziejach masakry żołnierzy w bitwach nad Sommą i pod Verdun, gdzie po obydwu stronach zginęły dwa miliony ludzi, nie zdołały całkowicie zniszczyć Treuga Dei. 25 grudnia 1916 r. pod Vimy Ridge znów doszło do bożonarodzeniowego rozejmu pomiędzy Niemcami a Kanadyjczykami. Po niemieckiej stronie znajdował się wówczas 16. Bawarski Rezerwowy Pułk Piechoty, w którego oddziałach łączności służył 27-letni kapral Adolf Hitler. Nie przyłączył się do świętujących, a w pamiętniku zanotował z oburzeniem: „Takie rzeczy w czasie wojny nigdy nie powinny się wydarzyć! Czy Niemcy całkowicie stracili już poczucie honoru?”. Był to jednak ostatni przypadek Treuga Dei na froncie I wojny. Wkrótce wojenna propaganda zyskała nowy, potężny impuls. Było nim przystąpienie do wojny Stanów Zjednoczonych.
USA włączyły się w konflikt 6 kwietnia 1917 r. Tydzień później prezydent Woodrow Wilson powołał Komitet Informacji Publicznej (CPI), na czele którego stanął 41-letni dziennikarz i polityk George Creel. Wilson wiedział, że większość Amerykanów nie chce wojny, a interwencja w Europie może zagrozić narodowej jedności – w USA mieszkało 8 mln ludzi pochodzenia niemieckiego. Creel dostał jedno zadanie – miał zmienić podzielony naród imigrantów w „walczącą całość”.
CPI rozpoczęła działania na skalę, o jakiej w Europie nikt nie śmiał marzyć. W każdym tygodniu 20 tys. kolumn gazet zapełniało się patriotycznym i antyniemieckim przekazem. Komitet wykupywał przestrzeń reklamową w dziennikach, zamawiał wielkie plakaty w patriotycznych kolorach, rozwieszane na billboardach w całym kraju. Wzorem Wellington House zaprosił do współpracy popularnych pisarzy i rysowników. Powstało wiele kultowych obrazów, jak wspomagający rekrutację plakat Jamesa Montgomery’ego Flagga „Uncle Sam Wants You”. W sumie w USA wyprodukowano 20 mln wojennych plakatów – więcej niż w pozostałych walczących państwach razem wziętych.
Kolejnym narzędziem stworzonej przez Creela propagandowej machiny stało się kino. Ciesząca się marną reputacją branża filmowa chętnie użyczyła wsparcia CPI, licząc, że w ten sposób zyska szacunek widzów. Na ekrany weszły takie filmy, jak „The Kaiser, the Beast of Berlin” (Kajzer: Bestia w Berlinie), „Wolves of Kultur” (Wilki kultury; dwujęzyczny tytuł był celowym zabiegiem twórców) czy „Pershing’s Crusaders” (Krucjata Pershinga). Kina stały się miejscem wielkiej propagandowej mobilizacji; CPI zwerbowała 75 tys. mówców, by wygłaszali patriotyczne i antyniemieckie tyrady w czasie przerw w seansach. Mowy te trwały dokładnie cztery minuty – tyle czasu zajmowała zmiana rolek z taśmą filmową. W sumie Four Minute Men odbyli 755 tys. wystąpień dla 314 mln ludzi.
Wojna się skończyła, propaganda nie
Po przyłączeniu się USA do wojny Europa została zalana propagandowym przekazem CPI, do którego wzorów zaczęły sięgać wszystkie walczące strony. Wiosną 1917 r. w brytyjskiej prasie pojawił się reportaż o niemieckim „Zakładzie Eksploatacji Zwłok” koło Koblencji, w którym ciała poległych żołnierzy miały być przerabiane na mydło, smary i paszę dla świń. Okazał się fikcją, jednak gdy ulotki, obrazy i pisma przedstawiające coraz bardziej odczłowieczony i demoniczny obraz wroga zaczęły trafiać do okopów, o kolejnym Treuga Dei nie mogło być mowy. W Boże Narodzenie 1917 r. nie doszło już do żadnych rozejmów. Propagandystom udało się zmienić żołnierzy w pozbawione współczucia maszyny do zabijania.
Wpływ propagandy I wojny na społeczeństwa był jednak o wiele bardziej głęboki. Edward Bernays, bliski kuzyn Sigmunda Freuda, pracownik CPI i przyszły „ojciec public relations” stał się otwartym zwolennikiem jej stosowania jako narzędzia demokratycznego rządu. „Zdumiewający sukces propagandy w czasie wojny otworzył oczy inteligentnych ludzi na możliwości sterowania publicznym umysłem we wszystkich sferach życia” – pisał w 1928 r. Chociaż jego przesłanie było sprzeczne z opartą na ideałach oświecenia myślą Thomasa Jeffersona, że tylko niezależnie myślący i swobodnie komunikujący się między sobą obywatele są warunkiem istnienia demokratycznego porządku, teza Bernaysa szybko znalazła wielu zwolenników w USA.
A także na całym świecie. Był wśród nich również Adolf Hitler, który jedną z głównych przyczyn przegranej przez Niemcy wojny widział w ich niezdolności do stworzenia propagandowej machiny na wzór WPB czy CPI. Dlatego w budowanym przez niego nazistowskim państwie Ministerstwo Propagandy i Oświecenia Publicznego zatrudniało aż 2 tys. ludzi, a jego budżet sięgnął 187 mln reichsmarek. Wojna się skończyła, ale propaganda nie. „Bożonarodzeniowe rozejmy” nigdy już się nie powtórzyły.