Daniel Dobrzyński, ceniony konstruktor unikatowych maszyn i mechanizmów oraz wykładowca akademicki, ma dziś 71 lat. W 1993 r. ten bezpartyjny inżynier o polskich korzeniach był deputowanym z syberyjskiego Tomska. Jak większość członków parlamentu nie podporządkował się dekretowi prezydenta Borysa Jelcyna o rozwiązaniu Zjazdu Deputowanych Ludowych Federacji Rosyjskiej i Rady Najwyższej FR. (Były to organy władzy państwowej wybrane jeszcze przed rozpadem ZSRR). I nie opuścił ich siedziby nazywanej przez moskwian Białym Domem. – Schroniliśmy się w sali plenarnej, w dolnej części gmachu. Nie miała okien i tym samym broniła przed ostrzałem z karabinów maszynowych i czołgowych dział. Potworne wrażenie osaczenia potęgowały kolejne salwy druzgocące piętra nad nami. Niektórzy śpiewali pieśni patriotyczne, ktoś recytował jakieś wiersze, inni modlili się… W pewnym momencie otworzyły się naraz wszystkie drzwi do sali. Stali w nich zamaskowani żołnierze specoddziału Alfa z wycelowanymi w nas automatami. Kazali nam wychodzić z podniesionymi rękami.
Po rozpoczęciu okupacji gmachu w krótkim czasie w jego okolice napłynęły tysiące ludzi, w tym wielu z bronią w ręku. Obwołali się Obrońcami Białego Domu. Przeprowadzali na dziedzińcach ćwiczenia wojskowe i wiecowali, nawołując do wskrzeszenia ZSRR. Okupacja Białego Domu, otoczonego kilkoma pierścieniami zasieków, trwała od 21 września do 4 października 1993 r. Wtedy nastąpił tragiczny finał konfliktu pierwszego rosyjskiego prezydenta z większą częścią władzy ustawodawczej republiki, odziedziczonej po ZSRR.
Wielomiesięczny spór dotyczył przeprowadzenia radykalnych reform ustrojowych i gospodarczych (w tym twardej polityki monetarnej). W sensie prawnym – interpretacji niektórych niejasnych sformułowań konstytucji. Wokół Kremla (prezydenta i rządu) skupili się zwolennicy reform, a w Białym Domu przewagę mieli ich przeciwnicy, na czele z przewodniczącym RN Rusłanem Chasbułatowem. W kolejnych głosowaniach odrzucali oni rządowe i prezydenckie projekty ustaw reformujących stary sowiecki porządek. O poparcie zwracali się do tysięcy rad (sowietów) we wszystkich regionach Rosji, które wzywali do niepodporządkowania się decyzjom władzy wykonawczej.
Prolog
Tłem zaostrzającego się od 1992 r. konfliktu były pogarszające się warunki życia Rosjan, malejąca siła nabywcza rubla, wielomiesięczne opóźnienia w wypłatach emerytur i pensji, korupcja na wszystkich szczeblach. Trudną sytuację wykorzystywały obie strony. Do rosyjskich telewidzów, słuchaczy i czytelników niemal codziennie przedstawiciele parlamentu albo Kremla kierowali sprzeczne oświadczenia. Padały wzajemne oskarżenia o łapownictwo. Działo się tak zwłaszcza podczas agresywnej kampanii poprzedzającej ogólnokrajowe referendum z pytaniami o: zaufanie do prezydenta; akceptację polityki społeczno-gospodarczej rządu; konieczność rozpisania przedterminowych wyborów prezydenckich i do Rady Najwyższej. 25 kwietnia 1993 r., przy wysokiej (ponad 64 proc.) frekwencji, większość głosujących wyraziła zaufanie do Borysa Jelcyna (prawie 59 proc.) i do polityki prowadzonej przez rząd (ponad 53 proc.). W mniejszości okazali się zwolennicy przedterminowych wyborów prezydenckich (niecałe 32 proc.) i parlamentarnych (ponad 43 proc.).
Rezultaty referendum, które Kreml uznał za wyraz poparcia dla reform, jeszcze bardziej podzieliły zwalczające się strony. Chasbułatow, który już wtedy w kuluarach obrad demonstrował deputowanym kuloodporną kamizelkę pod koszulą, oskarżył rząd i prezydenta o nieudolne przeprowadzenie lipcowej wymiany pieniędzy (ruble przestały być sowieckie), która wzburzyła Rosjan, bo na wymianę swoich oszczędności mieli zaledwie dwa tygodnie. W dodatku wymienić mogli stosunkowo niewielką kwotę, a resztę przymusowo wpłacić na specjalne konta. Zapewne dlatego, czując spadające poparcie, w połowie sierpnia Jelcyn przedstawił, nagłośnioną przez media, propozycję utworzenia Rady Federacji, nowego ciała ustawodawczego, które – zgodnie z jego planami – mogłoby zneutralizować wpływy RN i uporządkować ustrój polityczny. Wymagałoby to oczywiście zmiany konstytucji. Odpowiedzią Chasbułatowa było m.in. przygotowanie kilku aktów prawnych pozwalających na wprowadzenie w życie ustaw mimo weta nałożonego przez prezydenta oraz poprawki do konstytucji dające Radzie Najwyższej (zarazem odbierające prezydentowi) prawo mianowania nie tylko premiera, wicepremierów, ale i najważniejszych ministrów. Przewodniczący RN poparł też apel komunistów o odbudowę ZSRR. Jednak najdalej przeciwko Jelcynowi posunął się, gdy w publicznej wypowiedzi stwierdził, że „obowiązującym zwyczajem w gabinecie prezydenta jest… butelka wódki wręczana za załatwienie jakiejś sprawy”. Jak twierdzi wielu historyków, właśnie ta osobista i niezbyt elegancka wypowiedź przyspieszyła bieg wydarzeń.
21 września, zaraz po emisji głównego dziennika telewizyjnego, prezydent w swoim oświadczeniu odwołał się do wyników referendum i zwrócił się do Rosjan z apelem o udzielenie mu wsparcia w sporze z Radą Najwyższą. Ogłosił, że podpisał dekret nr 1400 „O stopniowej reformie konstytucyjnej w Federacji Rosyjskiej”. Rozwiązywał ze skutkiem natychmiastowym Radę Najwyższą i Zjazd Deputowanych Ludowych i wyznaczał wybory do parlamentu na 12 grudnia, a do tego czasu miały obowiązywać rządy prezydenckie.
Już parę godzin później, w nocy z 21 na 22 września, Rada Najwyższa odrzuciła w głosowaniu dekret prezydenta i uznała jego niekonstytucyjne postępowanie za zamach stanu. Większość deputowanych, z Chasbułatowem na czele, zdecydowała się na okupację gmachu. W kolejnych dniach zwołali Zjazd Deputowanych Ludowych, aby odwołać Jelcyna. Jednak zabrakło kworum. Wobec tego, omijając konstytucję, mianowali pełniącym obowiązki głowy państwa Aleksandra Ruckoja, do niedawna wiceprezydenta Rosji. (Jelcyn zdymisjonował go kilka dni wcześniej, kiedy ten opowiedział się po stronie RN). Jednocześnie ochrona budynku otrzymała polecenie rozdania broni cywilnym pracownikom parlamentu. Okazało się przy tym, że w Białym Domu znajduje się całkiem pokaźny arsenał zgromadzony w minionych miesiącach. Według moskiewskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych było tam: 1600 automatów Kałasznikowa, 2000 pistoletów, 18 karabinów maszynowych, 10 karabinów snajperskich i 12 granatników.
Życie w blokadzie
Przez dwa tygodnie trwało swoiste przeciąganie liny. Już w pierwszych dniach blokady na Kremlu rozważano siłowe rozwiązanie konfliktu przy pomocy wojska, jednak generałowie nie wykazywali ku temu gotowości. Tymczasem deputowani powołali „swoich” szefów najważniejszych resortów: obrony, spraw wewnętrznych i bezpieczeństwa, których zasięg działania był jednak ograniczony zasiekami otaczającymi Biały Dom. Obrońcy koczujący przy ogniskach albo pilnujący prowizorycznych barykad odgradzających każde przejście w wysokim ogrodzeniu skupiali się w większe grupki przed obiektywami kamer i aparatów. Wymachując transparentami, czerwonymi albo pstrokatymi sztandarami, złorzeczyli całemu światu, że „nie bierze w obronę prawa, prawdziwej demokracji i rad”. Dość operetkowo wyglądał przegląd ich oddziałów: obok siebie kroczyli kozacy w kosmatych papachach, czerwonoarmiści z wielkimi gwiazdami na wojskowych czapkach albo na cywilnych bejsbolówkach. Dziwacznie wyglądali Sybiracy w oporządzeniu myśliwskim z dwururkami przewieszonymi przez ramię. Trafiali się także zwolennicy odrodzenia monarchii, z portretami ostatniego cara na transparentach i świętymi ikonami. Najlepszą musztrą pochwalił się oddział rosyjskich nazistów, w mundurach ze znakiem krzyża wpisanego w swastykę na rękawach. Ci dobrze wyszkoleni bojowcy – członkowie Rosyjskiej Jedności Narodowej – pozdrawiając obserwujących nazistowskim wyciągnięciem rąk, stawili później zacięty opór żołnierzom szturmującym gmach i jako jedyni w większości uniknęli aresztowań, wycofując się z Białego Domu przez wielokilometrowy i wielopiętrowy labirynt moskiewskich podziemi.
Dopóki działały bufety, deputowani, obsługa i obrońcy kupowali w nich jedzenie. Kiedy się skończyło, każdy otrzymywał dzienny przydział: kawałek kiełbasy, bułkę lub kawałek chleba i butelkę wody mineralnej. Wielka liczba gabinetów i sal z meblami wypoczynkowymi pozwalała na jaki taki odpoczynek. Najdotkliwsze były przerwy w ogrzewaniu, dostawach wody i elektryczności. Najdłuższa zdarzyła się wówczas, gdy deputowani próbowali odwołać Jelcyna ze stanowiska prezydenta. Nie działały windy, po wielokilometrowych korytarzach przemieszczały się grupy obrońców, obsługa RN, deputowani, ochroniarze najważniejszych osobistości. Nie działała także kanalizacja, co można było wyczuć w pobliżu sanitariatów…
Tymczasem po zewnętrznej stronie zasieków Moskwa żyła swoim życiem. Nawet w okolicach Białego Domu, na Nowym Arbacie, Koniuszkowskiej, Prospekcie Kutuzowa, jeśli nie liczyć gromadki gapiów przy paru posterunkach milicji, nie było widać niczego nadzwyczajnego. Inaczej było wewnątrz budynku.
Początkowo Kreml obiecał deputowanym, którzy podporządkują się dekretowi i opuszczą gmach parlamentu, rozmaite ulgi gwarantujące zatrudnienie, przyzwoite wynagrodzenie oraz mieszkania w Moskwie. Ilu było takich, którzy z tego skorzystali? Dotychczas nie udostępniono takich danych. Daniel Dobrzyński pozostał w gmachu do końca: – Cały czas liczyłem na pokojowe rozwiązanie konfliktu. Tam przecież były także kobiety. Nie mogłem ich zostawić. W ciągu następnych 25 lat Daniel utwierdził się w przekonaniu, że odpowiedzialność za tę tragedię spada na Borysa Jelcyna. – Dziś wiemy więcej o tamtych wydarzeniach i mam wszelkie powody, aby sądzić, że Kremlowi nie zależało na osiągnięciu kompromisu. Było to świadome dążenie reformatorów do wyeliminowania władzy ustawodawczej i zastąpienia jej marionetkowym parlamentem.
Inaczej wydarzenia widzi politolog Georgij Satarow, wówczas jeden z najbliższych doradców Jelcyna, obecnie działacz polityczny, wykładowca akademicki, analityk, prezes Fundacji INDEM (Informatyka dla Demokracji). – To, co się stało, było następstwem zbytniej kompromisowości Jelcyna. Powinien rozwiązać RN i zjazd już w kwietniu, zaraz po wygranym referendum. Nie doszłoby do przelewu krwi. I wcześniej zakończyłby się okres dwuwładzy, mielibyśmy więcej czasu na wprowadzanie reform.
Rozprawa
Argumentów, żeby użyć wojska, wielokrotnie dostarczali Kremlowi najzagorzalsi przeciwnicy prezydenta, zwłaszcza Ruckoj i towarzyszący mu samozwańczy ministrowie. Najpierw zorganizowali nieudany atak na sztab Sił Zbrojnych Wspólnoty Niepodległych Państw, gdzie w strzelaninie padli pierwsi zabici. W kolejnych dniach nie przyniosły rezultatu próby mediacji podjęte przez głowę Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, patriarchę Aleksego II, który po wielogodzinnych negocjacjach doznał zawału serca. 3 października, wzywając współobywateli do powszechnego powstania, obrońcy przerwali blokadę. Dość łatwo udało się im opanować pobliski gmach merostwa Moskwy i hotel Mir – kwaterę sztabu kryzysowego. Dotkliwie pobici zostali pracownicy merostwa. Kilka godzin później uzbrojeni mężczyźni zajęli budynek agencji prasowej ITAR-TASS, która przerwała nadawanie serwisów, by po pół godzinie wznowić je wiadomością: „Odbiły nas siły specjalne”.
W tym czasie, na rozkaz Ruckoja, ulicami rosyjskiej stolicy przejechała, niezatrzymywana przez nikogo, kolumna zdobytych milicyjnych ciężarówek, wioząc rebeliantów do centrum telewizyjnego Ostankino. Tam rozgorzało wielogodzinne krwawe starcie z broniącymi budynku kilkuset żołnierzami MSW. Atakujących było ok. 4 tys., kilkuset miało broń palną. Blisko 50 zabitych wśród rebeliantów i żołnierzy oraz przerwanie emisji programu pierwszego telewizji uzmysłowiły Rosjanom grozę sytuacji. Media całego świata przekazywały informacje o początku wojny domowej w Moskwie.
Rebeliantów odepchnęły ostatecznie przybyłe na pomoc oddziały w transporterach opancerzonych. Do Jelcyna popłynęły wyrazy poparcia z Zachodu. Rankiem, 4 października, kilkanaście czołgów wjechało na most Nowoarbacki i skierowało działa w budynek parlamentu. Generałowie dali się w końcu przekonać prezydentowi i wprowadzili wojsko do centrum stolicy.
Ostrzał Białego Domu mógł oglądać cały świat na żywo dzięki CNN. Robił to też ciągle rosnący tłum gapiów, nawet matek z dziećmi na spacerze, gromadzących się na Nowym Arbacie, głuchych na wezwania do rozejścia się. Później okazało się, że zbłąkane kule dosięgły także niektórych z nich.
Czołgowe pociski uderzały w precyzyjnie namierzone cele. Artyleryjska kanonada spowodowała pożar całej górnej połowy gmachu, zaciekle bronionego przez rebeliantów z tarasów, balkonów, zza barykad i z okien. Ruckoj do samego końca próbował poderwać na pomoc odległe jednostki lotniczo-desantowe, a Chasbułatow – porozumieć się z ambasadą USA i prosić o schronienie. Po kilku godzinach wymiany ognia, czarny w połowie od sadzy, Biały Dom skapitulował. Żołnierze Alfy wyprowadzali ludzi z płonącego gmachu schodami od strony rzeki Moskwy, gdzie czekały autobusy. Według oficjalnych danych podczas kilkunastu dni rebelii zabitych zostało co najmniej 156 osób, a rannych blisko 400. Ale spotyka się dane z wielokrotnie większą liczbą ofiar.
Po wyborach 12 grudnia 1993 r. i po zmianie konstytucji rosyjski parlament zaczęły tworzyć Duma Państwowa (izba niższa) i Rada Federacji (izba wyższa, odpowiednik senatu). W lutym 1994 r., na mocy uchwały nowo wybranej Dumy, w której zwolennicy Borysa Jelcyna znaleźli się w mniejszości, amnestią polityczną zostali objęci wszyscy uczestnicy opisywanych wydarzeń, z wyjątkiem osób, przeciw którym toczyło się postępowanie karne. Mimo protestów prezydenta na wolność wyszli m.in. Rusłan Chasbułatow, który został kierownikiem katedry gospodarki światowej Rosyjskiego Uniwersytetu Ekonomicznego w Moskwie oraz Aleksander Ruckoj – w następnych latach m.in. gubernator obwodu kurskiego i członek Rady Federacji.
Do dziś rosyjscy historycy, politycy, publicyści i zwykli obywatele spierają się, czy ówczesne twarde decyzje Jelcyna przezwyciężyły opór wszechwładnego, postsowieckiego aparatu partyjno-państwowego i utorowały drogę demokratycznym reformom? Czy na odwrót: okupiona wieloma ofiarami, antykonstytucyjna, jak chcą przeciwnicy, rozprawa prezydenta z postsowiecką opozycją stała się początkiem końca, liczącej zaledwie dwa lata, rosyjskiej demokracji? Daniel Dobrzyński ma na to taką odpowiedź: – W 1993 r. nieokrzepły rosyjski parlamentaryzm otrzymał tak silny cios, że jego następstwa odczuwane są do dziś. Bo zarówno w Dumie pierwszej kadencji, wybranej po rozstrzelaniu Rady Najwyższej, jak i w dzisiejszej Dumie zasiada posłuszna, prorządowa większość i dekoracyjna opozycja. O jakiej więc demokracji można mówić?
***
Autor był wówczas korespondentem „Życia Warszawy” w Moskwie. Miał okazję z bliska obserwować rozwój wypadków. Parokrotnie udało mu się przedostać przez milicyjny kordon do Białego Domu.