KATARZYNA CZARNECKA:– Są w historii wydarzenia zmieniające rzeczywistość. Czy pogrom kielecki w 1946 r. jest jednym z nich?
JOANNA TOKARSKA-BAKIR:– To z pewnością wydarzenie, które zmienia spojrzenie na powojenną historię. Wojna skończyła się w 1945 r., ale nie można powiedzieć, że wtedy skończyła się Zagłada. To, co stało się w Kielcach takie myślenie po prostu wysadza.
To był zatem koniec czegoś? Początek?
Nie chciałabym rozmawiać o tym w takich kategoriach. Rzeczywistość, która wyłoniła się z mojej kwerendy, ma siłę większą niż tego typu konkluzje.
Jej znaczącą częścią jest wspomnienie dziewiętnastoletniej Niusi Borensztajn, które przywołuje pani w swojej książce „Pod klątwą”: „Ja myślałam, że oni, milicja i wojsko, przyszli nas bronić, ocalić nas, ale już widziałyśmy, że tutaj się dzieje coś niedobrego. Po drodze jak sobie kogo upatrzyli, to bili (...) walili karabinami po głowie”.
Tak, Niusia Borensztajn-Nester, jedna z ostatnich żyjących ocalałych, jest dla mnie szczególnie ważna. Po pierwsze dlatego, że była cholernie odważną kobietą. 4 lipca rano Niusia po raz pierwszy wyszła na spacer ze swoim narzeczonym, Szmulkiem. Kiedy zaczął się pogrom, chłopak, który rok wcześniej znalazł się w pogromie krakowskim, ukrył się u rabina na Focha. Ona przedarła się przez tłum i wróciła na Planty.
Wracając do jej wspomnień: z zachowanych materiałów wynika, to głównie milicjanci, czwartacy z Drugiej Dywizji Piechoty WP i KBW zrobiło pogrom kielecki. W jego tle obserwujemy codzienną, powszechnie tolerowaną przez władze przemoc wobec Żydów. Doniesienia o wymuszeniach i mordach dokonywanych przez milicjantów w latach 1944–46 systematycznie ukrywano, maskując jeden z największych problemów powojennego komunizmu. Ukryto je na przykład w odnalezionej w archiwum IPN teczce z tytułem „Syjoniści”, zapewne doklejonym w latach 60. przez jakiegoś milicyjnego archiwistę. Meldunki te były tak kłopotliwe, że mimo upływu 70 lat nie znalazł się chętny, by się nimi zająć. Może dlatego, że to, czego można się z nich dowiedzieć na temat powojennej rzeczywistości zmiata iluzje, w których żyjemy. Te bezpieczne podziały na Polaków i Żydów. Historie o „żołnierzach wyklętych” i domniemanej „żydokomunie”. Tymczasem ja znalazłam w Kielcach zaledwie dwóch Żydów przez krótki czas pracujących w MO i nie więcej niż tuzin w lokalnym bezpieczeństwie i poza nim. Jak to się ma do wyobrażeń, że komunizm w Polsce zbudowali Żydzi?
I dlatego mówi pani, że w Kielcach w 1946 r. ujawniła się słabość ówczesnej władzy?
Ona rządziła w oparciu o potężną armię, która tutaj przyszła ze Wschodu. 4 lipca władza ta się skompromitowała, bo tego akurat dnia została pozbawiona wsparcia – Rosjanie alarmowani, że na Plantach coś się dzieje, odmówili przyjścia, bo bali się, że zostaną wmieszani w awanturę między Polakami i wystąpią w roli tych, którzy do Polaków strzelają. Pozbawiona „ruskich bagnetów” władza ludowa okazała się bezradna.
Czytaj także: Gniewczyna – drugie Jedwabne
Na to, że w tej zbrodni uczestniczyła milicja, zwraca pani w książce szczególną uwagę. To przecież też władza.
Ale do niej garnęła się cała Kielecczyzna, w tym także – co jednak trochę komiczne – ludzie z Narodowych Sił Zbrojnych, Armii Krajowej czy Batalionów Chłopskich. Można to wyczytać zarówno z meldunków archiwum zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, jak i z teczek osobowych milicjantów. Oni chcieli już skończyć tę wojnę, mówili: dosyć, ja mam rodzinę, urodziło mi się dziecko. Zaczynali od sortów mundurowych, których zresztą na początku też nie było, ale przynajmniej była stołówka. W milicji mieli dach nad głową, ubranie, wyżywienie, opał, podwózkę. Mogli jakoś kontrolować swoje życie, i, co nie mniej ważne, zastraszać świadków swoich wojennych wyczynów. Bo niemal każdy miał jakichś Żydów na sumieniu. To zresztą kolejne niewygodne odkrycie mojej kwerendy.
Może w innej sytuacji niż wojenna ten rodzaj kompromisu z systemem nie byłby tak pociągający, ale wtedy prawie wszyscy byli wyczerpani. To, co działo się w Polsce pod okupacją, było wyrwą egzystencjalną. A później ze Wschodu nadciągnął komunizm – kolejna zmiana, którą trzeba było jakoś zasymilować. Praca w milicji była pewną formą asymilacji. Zajęciem pozycji wyczekującej, w której można było ustalić, czy będzie się z kolegami, czy z tymi, którzy kolegów zamykają.
Prawdziwa polska historia powojenna mówi o zaradności, mimikrze, o tym, co się robi, żeby przetrwać, a nie o tym, czego się za żadną cenę nie robi. Jeden z moich ulubionych przykładów to ubek Mieczysław Sierant, zwany Skoczkiem, bo skakał z partii do partii, z oddziału do oddziału. Ważne nazwisko na Kielecczyźnie, duża rodzina, zamieszana w różne rzeczy. Kolega z NSZ mu mówił: Mietek, jak moi wygrają, to ja za ciebie poręczę, a jak twoi wygrają, to ty poręczysz za mnie. Taka wymiana usług to była podstawa tamtej rzeczywistości, rozgrywającej się „daleko od szosy”. Stolica mogła się pieklić: wyrzućcie tego, wyrzućcie innego. Kiedy płk. Michał Rosner, szef personalny w Komendzie Głównej MO, chciał się pozbyć eneszetowców i akowców z kieleckiej milicji, nie udało mu się to przez prawie rok. Dopiero pogrom ruszył zawiasy w prowincjonalnym status quo, opartym na powszechnym szabrze i „zblatowaniu” śmiertelnych wrogów. Prowincja zawsze umiała przechytrzyć Warszawę. Może czas w końcu napisać prowincjonalną historię Polski?
Byłaby to też opowieść o ludziach, którzy z dzisiejszego punktu widzenia zachowali się w sposób nieoczywisty?
Tak. Choć absolutyzm moralny nie ma tu zastosowania, dobrze jest jednak pomyśleć, że w Kielcach były co najmniej trzy osoby, które można ich nazwać sprawiedliwymi na Plantach. Pierwszy jest dozorca w budynku Komitetu Żydowskiego, który z krzyżem w dłoni powstrzymywał pogromszczyków, wołając „ludzie, tu nie ma żadnych piwnic” (chodzi o piwnice, w których Żydzi mieli przetrzymywać porwane chrześcijańskie dzieci).
Czytaj także: „Przy Planty 7/9”: pogrom kielecki na kinowym ekranie
Drugą – Zygmunt Majewski, pseudonim „Chrystus”, robotnik z Częstochowy, komunista, który przed wojną ożenił się z towarzyszką partyjną, Żydówką. Mieli dziecko. Cudem udało im się uciec przed likwidacją getta częstochowskiego, później ukrywali się gdzieś pod Zawichostem. A po wojnie on pracował w UB. Kiedy zaczął się pogrom jako jeden z nielicznych pojawił się na Plantach w mundurze i pod pistoletem wyprowadził stamtąd pobitego chłopca żydowskiego, Jakuba Średniego. Za chwilę dołączył do nich młodszy brat Jakuba, Dawid, więc prowadził już dwóch. Zabrał ich do swojego mieszkania, gdzie zajęła się nimi jego żona, Czesia Goldberg. Po pogromie Majewskiemu powierzono zadanie przeprowadzenia czystki w skompromitowanej kieleckiej MO. Robił co mógł, ale dwa lata później zmarł nagle podczas pozornie niegroźnej operacji. Kilka tygodni temu na moje spotkanie autorskie w Krakowie przyszła jego wnuczka, i upewniła mnie, że nie była to śmierć przypadkowa.
Trzeci „sprawiedliwy” był jeszcze barwniejszy...
Tak, to też był ubek, Sylwester Klimczak. Podobnie jak Majewski, częstochowski komunista, przed wojną w ułanach. Skazany na kilka lat więzienia za odmowę strzelania do robotników na Wawelu. Pijak i cwaniak, ale z iście ułańską fantazją: w czasie wojny za pieniądze rodziny Markowiczów kupił dom w Częstochowie i skutecznie przechował w nim dwie rodziny żydowskie, mimo że kilkakrotnie donosili na niego eneszetowcy z sąsiedztwa. Po wojnie pobił się z jednym z uratowanych, twierdził, że dostał od niego za mało pieniędzy za to przetrzymanie. Ukarano go trzema miesiącami w kieleckim więzieniu. Ale od czerwca 1946 r. Klimczak już sam tym więzieniem zarządzał, został awansowany przez UB na jego kierownika. I teraz: czwartego lipca nasz ułan przyjeżdża z żoną Żydówką na Planty. Zajeżdżają z fasonem i służbowym willisem – to takie duże kombi – i wywożą z tego domu aż 6 zagrożonych osób, w tym panią Mappen z córeczką Esterą. Czy w taki scenariusz można w ogóle uwierzyć? Wszystkie te postaci, ze opisanymi komplikacjami ich biografii, są jednocześnie fantastyczne i obsceniczne dla polskiej historii. Bo czy ubek może być Sprawiedliwym, a jego żona Żydówka w mundurze UB – bohaterską Emilią Plater? Nasza wyobraźnia jest tak popsuta przez politykę historyczną i tak doszczętnie zdziecinniała, że w ogóle nie potrafimy tego zassać. Chodzimy jak konie w kieracie, z klapkami na oczach. Działamy w fałszywych symetriach, w dychotomiach, których nigdy było. I to właśnie one zwracają nas przeciw sobie.
Wielu Polaków wciąż dobrze się w takim podziale czuje, tylko w nim potrafi się poruszać. To nadal bagaż wojenny?
W moim przekonaniu tak. To nieprzepracowana Zagłada, rzeczywistość, która jest w każdym z nas. W nierozpoznanej postaci, np. lęku przed tym, co człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi – sąsiadowi, gdy ten okaże się Żydem. Niestety: zrozumienie, że jako wspólnota obywatelska w czasie wojny zawiedliśmy na całego, jest jeszcze ciągle przed nami.
A co takiego zrobiliśmy?
Grzecznie pogodziliśmy się z decyzją okupanta, że co dziesiątego z nas wolno zdefiniować jako przeznaczonego na śmierć, oznaczyć gwiazdą, wyzuć z własności, zamknąć w getcie i zabić. A cała reszta ani mru mru, tylko żwawo dzieli się jego własnością. Dlatego tak nerwowo eksponujemy Sprawiedliwych, którymi jeszcze niedawno pogardzaliśmy jako „żydowskimi ciotkami i wujkami”. Problem trwa, bo wszyscy posługujemy się zatrutym językiem nacjonalizmu. Mówimy: „Polacy-Żydzi” – jakby Żydzi nie byli Polakami.
Więc jak powinniśmy o tym mówić?
W kategoriach obywatelskich, nie narodowych. Ja mówię: „żydowscy i nieżydowscy Polacy”. Nauczyłam się tego od niemieckiej historyczki Katrin Steffen. Ostatnio usłyszałam, że Mikołaj Grynberg, pisarz, mówi podobnie: polscy i żydowscy Polacy.
Zmiana języka wystarczy?
Od czegoś trzeba zacząć. Potrzebujemy energii do odbudowy społeczeństwa zniszczonego przez fałszywą historię. Można tę energię uwolnić, porzuciwszy obsesyjne inwestowanie w autowizerunek. Jeśli człowiek ściemnia, musi się nieustannie kontrolować, unikać konfrontacji z prawdą, cały czas poświęcać temu, żeby się ona nie wydała. Ale mógłby pewnego dnia po prostu przestać udawać. Zgodzić się, że jesteśmy społeczeństwem takim samym jak inne, wcale nie lepszym.
Czy wierzy pani w taką zmianę? W możliwość zbiorowej edukacji?
A czy mam inne wyjście? Mieliśmy w tym roku okrągłą rocznicę marca 1968, było dużo hałasu, ale mechanizmy wykluczania hulają w najlepsze. Tyle że dziś tropią już raczej tych następnych Żydów – „ciapatych”, „kebabów”, „kodziarzy”, „lewaków”, „pedałów” i „aborcyjne parasolki”. Jak gdyby polsko-katolicka tożsamość narodowa potwierdzała się wyłącznie przez ustawianie na pozycji obcego kolejnych grup do odstrzału. Gdy władza deklaruje, że mniejszość ma się dostosować, jesteśmy w sytuacji, którą Alexis de Tocqueville nazwał tyranią większości.
Czytaj także: Pogrom kielecki. Nie ustają spory wokół tego wydarzenia
Niestety, tyrania ta wielu Polakom pasuje. Badania Macieja Gduli w Miastku pokazują niepokojącą tęsknotę za światem autorytarnym, w którym rzeczy są czarno-białe, my jesteśmy dobrzy i możemy przywalić tym złym. Można to nawet zrozumieć: w dzisiejszym świecie jest masę niepokoju i nikt nie potrafi go redukować. W większości kultur funkcję tę pełni religia. U nas jednak Kościół zajęty jest swoimi obsesjami, w związku z czym wyręcza go po swojemu państwo. „Ja się tobą zaopiekuję”, mówi wilk do Czerwonego Kapturka, zapraszając go do chatki. Z badań dr Gduli wynika, że mieszkańcy Miastka dali się temu wilkowi nabrać. Ale wielu z nich wkrótce też znajdzie się „na pozycji Żyda”: wystarczy, że się czegoś zbyt dobrze wyuczą, z czymś wychylą, lub nie pogodzą z tym, co ich dzieciom zrobi policja, nauczycielka lub ksiądz.
Napisała pani, że Kielce to jest opowieść o życiu i przeżyciu, które zostało kompletnie wyrugowane z oficjalnej pamięci. Dlaczego?
Zacznę od końca: niedawno ukazała się świetna książka o powojniu, której wizja bardzo przypomina moją kielecką. Dotyczy innego regionu, ale podobieństwo kadrowania i wyniki kwerendy są wręcz bliźniacze. Napisał ją pracownik wrocławskiego IPN Jarosław Syrnyk. Tytuł mówi sam za siebie: „Trójkąt bieszczadzki. Tysiąc dni i tysiąc nocy anarchii w powiecie leskim 1944–1947”. Gorąco polecam. Warunkiem takiego pisania, oprócz rzetelnej kwerendy oczywiście, jest porzucenie rytualnej ramy opisu, w którym przez wszystkie przypadki odmienia się słowo „naród” i „martyrologia”. Ale podobna narracja ma swoją cenę. Znosi znieczulenie ogólne, w którym jesteśmy wszyscy pogrążeni.
Na co to znieczulenie?
Na prawdziwe cierpienie, własne i cudze. Bo w ramach operującej dychotomiami polityki historycznej, realną traumę, czyli taką, której nie można skontrolować, zastępuje się traumą wymyśloną. To działa znieczulająco. Jak dowodzą mediewiści, na podobnym mechanizmie, czerpanym z fikcyjnych żywotów świętych, opierało się budowanie podmiotowości w średniowieczu. Ludzie identyfikowali się z tymi świętymi, chcieli ich pomścić, a nawet za nich umierać. Ale to było życie wymyślone i cudze.
Co to ma wspólnego z pogromem kieleckim?
Jeśli jestem święta, albo święta jest moja grupa odniesienia, nie mogę być sprawczynią mordu. Muszę go komuś przypisać. W Jedwabnem będą to Niemcy, w Kielcach – „ruscy”. Reszta to już szczegół. Obraz, który wytworzę, będzie narcystyczny, musi kręcić się wokół mnie, a nie pogromu kieleckiego. Musi abstrahować od perspektywy ofiar. W dotyczącym pogromu śledztwie z lat 90. przemilczenie świadectw ocalałych było wręcz przysłowiowe. W publikacji zatytułowanej „Wokół pogromu kieleckiego” pod red. Łukasza Kamińskiego i Jana Żaryna, która stanowiła podsumowanie tego śledztwa, prawie w ogóle ich nie ma. Pojawiają się pojedyncze, takie jak ciągle przypominane zeznanie Hanki Alpertowej, rzekomo potwierdzającej hipotezę o prowokacji. Zostało jednak błędnie odczytane. Hanka mówi, że żołnierze, którzy się wdarli na drugie piętro oblężonego Komitetu Żydowskiego przebierali się w prywatne ciuchy i strzelali. Nie zauważono, że tam gdzie wszyscy usłyszeli: „prowokacja”, chodziło o zwykły rabunek, nakładanie na siebie wielu warstw odzieży, aby niepostrzeżenie wynieść je na sobie. Bo potem Hanka mówi: „Jeden spośród żołnierzy wszedł do wewnątrz komitetu i spotkał mię, zapytał mię, czego ja rozpaczam (...) odezwałam się do niego: »przecież pan ma na sobie koszulę męża mojego«”.
A jak wygląda żydowska śmierć w pogromie? „Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę” – Polacy wsłuchują się w te słowa Horacego. Nie zauważają, że jeśli ktoś ma pękniętą czaszkę i wybite zęby, złamaną rękę i nożyczki w brzuchu, to oznacza, że proces jego zabijania trwał długo. Czyli nie jest krótka ani wzniosła chwila. Takie umieranie Żydów jest nieważne?
Uwiąd wyobraźni związany z kliszami martyrologicznymi wypiera wiedzę, jak trudno jest zabić człowieka. To, co skandują ci wszyscy chłopcy w patriotycznych koszulkach, jest abstrakcją opartą na grach komputerowych. Życie naprawdę trudno jest odebrać, trzeba się napracować. Z tą prawdą nie chcemy mieć do czynienia, dlatego tak niechętnie czytamy protokoły oględzin zwłok. W książce „Wokół pogromu kieleckiego” była wprawdzie lista ofiar pogromu, ale zrobiona w sposób tak „higieniczny”, żeby w pewnym sensie żadnej z nich nie dotknąć. Właśnie dlatego w „Pod klątwą” tyle uwagi poświęcam obdukcjom, i tak uważnie oglądam ciała zabitych.
Dlaczego tylko niektórzy są w stanie zachować się przyzwoicie, a inni idą robić pogrom?
Samuel P. Oliner próbował w swojej książce zanalizować osobowości Sprawiedliwych. Ze średnim skutkiem, ale jedna z jego konkluzja jest taka mniej więcej, że bywali nimi często prospołeczni indywidualiści. Jak Maria Szczecińska ze Staszowa, urzędniczka kolei, o której pisałam w tekście „Sprawiedliwi niesprawiedliwi” (z tomu „Okrzyki pogromowe”). Ona pod stacją, przy której mieszkała, zbudowała bunkier i ocaliła piętnastu żydowskich Polaków. Ryzykowała ona i jej dzieci. Opowiadała, że jeździła spowiadać się aż do Krakowa, bo nie mogła tego zrobić w swoim kościele. Nie była może całkowitym wyrzutkiem społecznym, ale zdawała sobie sprawę z ograniczeń własnej wspólnoty. Trzeba się uczyć bycia człowiekiem, z tym nikt się raczej nie rodzi.
Kto ma ludzi tego uczyć?
Ponieważ chodzi o to, żeby ta rana przestała krwawić, trzeba to w końcu powiedzieć: to powinna być funkcja autorytetów, a polskie autorytety zawiodły. Na przykład zawiódł Kościół katolicki, który odegrał zasadniczą rolę w pogromie kieleckim. Nie brał w nim udziału, ale przygotował do niego grunt w postaci legendy o krwi, którą od wieku XII wytrwale podtrzymywał. Do Polski przyniósł ją z Włoch ksiądz Piotr Skarga i wpisał w „Żywoty Świętych Pańskich”, czyli najczęściej wznawianą książkę polską (poza Biblią). Z tą moralną odpowiedzialnością za pogrom Kościół powinien się kiedyś skonfrontować. I wyszłoby mu to na dobre: wystarczy przypomnieć, jakie westchnienie ulgi przeszło niedawno przez Polskę, kiedy prymas Polak powiedział, że suspendowałby księdza, który na terenie jego diecezji wziąłby udział w marszu faszystowskim. Ta ulga wzięła się z tego, że instytucja kościelna powróciła na chwilę na miejsce dla niej przewidziane. Stała się znowu strażnikiem porządku symbolicznego, w którym chcą żyć Polacy.
Ze wspomnień uczestników pogromu wynika, że na Plantach ważnymi aktorami były też kobiety. Pogubiły się bardziej niż mężczyźni?
Faktycznie, wielu świadków mówiło, że „najgorsze były wtedy baby”, że właściwie to one spowodowały ten pogrom. Ale to jest klasyczna, dyskryminująca klisza. Agresywność kobieca jest w naszym społeczeństwie tabu. Kobiety nie mogą być agresywne, nie mogą agresji demonstrować. W związku z tym kiedy już wchodzą w tę rolę, jest to odbierane jako coś demonicznego. Zapytywano, jak wyglądałby pogrom bez kobiet. Ja odwracam to pytanie: jak wyglądałby on bez mężczyzn?
Na ile w tym, co wydarzyło się w Kielcach, znaczenie miało poczucie bezkarności, świadomość, że prawo nie funkcjonuje?
Kolosalne. Jeden podrozdział książki zaczynam cytatem z Wasilija Grossmana: pozbawienie Żydów praw obywatelskich i bezwarunkowe przekazanie ich pod władzę gestapo to był moment, który otworzył wrota piekieł. Majstrowanie przy prawie jest zawsze niebezpieczne, bo zostaje dłużej niż ekipa, która majstrowała.
Czy ktoś wstydził się pogromu kieleckiego?
Pierwsza wstydziła się władza komunistyczna i stąd ten obłok niewiedzy, który go później otulił: chowanie dokumentów, utajnianie procesów, eksplozja plotek. Wstydziły się też same Kielce. I w jakiś sposób ciągle się wstydzą. Ale później przyszła polityka historyczna, która zaczęła Polaków zawstydzać, że się wstydzą. W kraju, który zna spowiedź powszechną, żal za grzechy, skruchę i pokutę, nagle pojawiła się koncepcja uświęconego bezwstydu. To jest dopiero odwrócenie tablic wartości, które zapowiadał Fryderyk Nietzsche, razem z nadejściem nihilizmu. Na szczęście są jeszcze ludzie moralnie żywi, cała grupa społeczników otaczająca braci Bogdana i Andrzeja Białków w Kielcach. To, co oni robią tam na miejscu jest dowodem, że nawet najgorsze zbrodnie można odczarować. Wystarczy, że spotkają się wrażliwi, mądrzy ludzie.
Rozmawiała KATARZYNA CZARNECKA
Prof. dr hab. Joanna Tokarska-Bakir jest antropolożką kultury i literaturoznawczynią związaną z Instytutem Slawistyki PAN. Stypendystka Humboldta, Mellona, Davis Center for Historical Stiudies w Princeton University, Marie Curie Fellowship w Institute of Advanced Studies w Princeton. Zajmuje się m.in. stosunkami polsko-żydowskimi w pamięci polskiej prowincji. Autorka m.in. książek „Legendy o krwi. Antropologia przesądu” (wyd. WAB, 2008), „Okrzyki pogromowe. Szkice z antropologii historycznej Polski 1939–1946 (wyd. Czarne, 2012) oraz „Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego” (wyd. Czarna Owca, 2018).