Lider ruchu na rzecz praw obywatelskich przyleciał do Memphis z rodzinnej Atlanty poprzedniego dnia przed południem. Miał wziąć udział w drugim już marszu solidarności z pracownikami służb oczyszczania miasta, protestującymi od połowy lutego. Bezpośrednią przyczyną ich wzburzenia była śmierć dwóch śmieciarzy, wciągniętych przez mechanizm zgniatający śmieciarki. Ich koledzy domagali się bezpieczniejszych warunków pracy, wyższych zarobków i prawa do zrzeszania się. Przede wszystkim jednak występowali pod hasłem „Jestem człowiekiem”. Spór o prawa pracownicze miał wyraźny kontekst rasowy: niemal wszyscy śmieciarze i pracownicy kanalizacji byli czarni.
Protest wpisywał się idealnie w działalność Martina Luthera Kinga, który po sukcesach w walce z segregacją rasową skierował ostrze krytyki przeciwko kolejnemu wykluczeniu: ekonomicznemu. Dużo energii poświęcał przygotowywaniu Kampanii Biednych Ludzi – pokojowej demonstracji na wielką skalę, która miała wymusić na władzach kompleksowe działania na rzecz walki z biedą. Pierwszy marsz w Memphis, na czele którego szedł 29 marca, okazał się wizerunkową porażką. Demonstracje takie zawsze działały jak magnes na białych rasistów, których agresja stawała się częścią wyreżyserowanego przez Kinga dramatu. Odbywało się to często przed kamerami, dzięki czemu pastor unaoczniał amerykańskiemu społeczeństwu toczące je zło. Tym razem po raz pierwszy zdarzyło się, że sprawcami przemocy stali się sami uczestnicy marszu. Podburzeni przez co radykalniejszych aktywistów, zdemolowali mijane sklepy i wdali się w bijatykę z policją. Zazwyczaj przychylny Kingowi „New York Times” komentował następnego dnia, że zamieszki były jego „wielką kompromitacją”.
Gdy w czwartek 4 kwietnia 1968 r. przed szóstą po południu pastor wyszedł na balkon hotelu Lorraine w Memphis, był zdeterminowany, by zaplanowany na poniedziałek „marsz odkupienia” przebiegł bez niespodzianek. Ważyły się losy nie tylko pokojowego rozstrzygnięcia strajku śmieciarzy. „Zależy od niego cała moja przyszłość – powiedział wcześniej adwokatowi Luciusowi Burchowi, który zajmował się negocjacjami z władzami miasta. – Na szali leżą zasady biernego oporu”.
Zamachowiec, godz. 18:00
O szóstej po południu James Earl Ray obserwował Kinga przez celownik optyczny remingtona gamemastera 760 i nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Zaledwie pięć minut wcześniej wypatrzył swoją ofiarę przez lornetkę, nie więcej niż przed trzema godzinami wynajął pokój w rozpadającej się czynszowej kamienicy stojącej przecznicę dalej na zachód od Lorraine.
Rayowie od pokoleń klepali biedę, w razie powodzenia Kampanii Biednych Ludzi pewnie staliby się jej beneficjentami. Urodzony 10 marca 1928 r. James był notorycznym przestępcą, ale nigdy jeszcze nikogo nie zabił. U schyłku drugiej wojny światowej wstąpił do armii i służył w Niemczech. Wyrzucony za niesubordynację, po powrocie do Stanów parał się włamaniami i rozbojem. Złapany w 1959 r. za kradzież 120 dol., został skazany za recydywę na 20 lat więzienia. Uciekł w 1967 r., w planach mając zabicie przywódcy ruchu praw obywatelskich.
Zwykle przed wejściem w kolizję z prawem oklejał opuszki palców plastrami, ale teraz najwyraźniej uznał, że nie można tracić czasu ani okazji, skoro King sam mu się pcha przed lufę. Choć oddalony od pastora o 62 m, dzięki siedmiokrotnemu powiększeniu celownika miał go jak na dłoni. Była minuta po szóstej, gdy nacisnął spust.
Przyjaciel, godz. 19:05
Ralph Abernathy trzymał Kinga w ramionach, gdy pięć minut po siódmej wieczorem doktor Jerome Barrasso orzekł zgon. Chwilę wcześniej lekarze zgromadzeni w sali operacyjnej szpitala św. Józefa odstąpili od reanimacji pastora, uznając ją za bezcelową. Kula wystrzelona z gamemastera trafiła go z prędkością ponad 800 m na sekundę w prawą stronę twarzy, uszkadzając kolejno szczękę, żyłę szyjną, tchawicę, rdzeń kręgowy i tętnicę podobojczykową.
W chwili zamachu Abernathy był w pokoju obok. Znalazł Kinga na podłodze balkonu tuż po usłyszeniu wystrzału i zaalarmował pozostałych współpracowników w hotelu. Towarzyszył mu w karetce pogotowia i – mimo sprzeciwu personelu szpitala – na sali operacyjnej. Nie wziął zatem udziału w pierwszych walkach o spuściznę po Kingu: chicagowski pastor Jesse Jackson udzielił przybyłym pod Lorraine reporterom wywiadu, w którym skłamał, że to on pierwszy dobiegł do postrzelonego lidera. „Na takim czymś można zbić niezły kapitał – komentował później członek ruchu Hosea Williams. – Zwłaszcza gdy wyznasz, jak kochałeś swego przywódcę”.
Najbliższym przyjacielem Kinga i jego prawą ręką był Abernathy. Współpracowali od 1955 r., gdy po aresztowaniu Rosy Parks, która nie chciała ustąpić białemu mężczyźnie siedzącego miejsca w autobusie, zorganizowali bojkot komunikacji miejskiej w Montgomery. 17-krotnie byli razem aresztowani za działalność na rzecz przyznania Afroamerykanom pełni praw, ale dopięli swego: w 1964 r. Kongres uchwalił ustawę o prawach obywatelskich delegalizującą segregację rasową, a w następnym – ustawę o prawach wyborczych zakazującą dyskryminacji w wyborach.
Jeszcze tego samego wieczoru w Memphis, gdy Ralph Abernathy wrócił do hotelu, został uznany za nowego przywódcę ruchu. „Żaden z żyjących nie może go zastąpić – powiedział na zwołanej następnego dnia konferencji prasowej. – Zawsze chciałem stać razem z nim, ale nie przed nim”. Słowa Abernathy’ego okazały się prorocze. Przejął co prawda pałeczkę po przyjacielu i zrealizował jego ostanie plany – marsz poparcia dla strajkujących śmieciarzy i Kampanię Biednych Ludzi – ale nie równał się z nim talentem oratorskim, charyzmą ani roztropnością. Kampania też nie przyniosła spodziewanych rezultatów.
Prezydent, godz. 20:20
20 minut po ósmej wieczorem Lyndon Johnson siedział za swoim biurkiem w Gabinecie Owalnym i czytał z osłupieniem zwięzłą notatkę: „Panie prezydencie, Departament Sprawiedliwości właśnie poinformował, że doktor King nie żyje”.
Johnson w połowie lat 60. wsparł ruch na rzecz praw obywatelskich. „Nawet gdybyśmy pokonali każdego przeciwnika, nawet gdybyśmy podwoili nasze bogactwa bądź podbili gwiazdy, a wciąż nie bylibyśmy równi, zawiedlibyśmy jako ludzie i jako naród” – przemawiał w Kongresie, lobbując za wspomnianymi wyżej ustawami z 1964 i 1965 r. Czas, gdy jego głos brzmiał unisono z Kingiem, należał jednak do przeszłości: odkąd równo na rok przed śmiercią pastor ostro skrytykował amerykańskie zaangażowanie w Wietnamie, stał się w Białym Domu niemile widziany. Johnsonowi zdarzało się go nazywać kaznodzieją czarnuchem. Uraza, jaką do niego żywił, była na tyle głęboka, że nie pojawił się 9 kwietnia na pogrzebie w Atlancie.
Teraz, po naradzeniu się ze sztabem, ogłosił, że w następną niedzielę wszystkie flagi federalne w kraju zostaną opuszczone do połowy masztu – a miało się tak stać po raz pierwszy w hołdzie dla osoby niepiastującej żadnej państwowej funkcji. Następnie wygłosił orędzie, w którym apelował do „wszystkich obywateli, aby odrzucili ślepą przemoc, która ugodziła doktora Kinga. (…) Bezprawiem niczego nie osiągniemy”. Wrócił do Gabinetu Owalnego, z którego wykonał serię telefonów do gubernatorów i burmistrzów większych miast, podkreślając ogromną wagę powściągliwości służb mundurowych. Bał się, że pokaz siły na ulicach doprowadzi do eskalacji przemocy. „Nie jesteśmy w stanie wojny z własnym narodem” – podkreślał.
W tym czasie w Waszyngtonie już wybuchały pierwsze pożary, a Stokely Carmichael z Partii Czarnych Panter, radykalnej organizacji walczącej o prawa murzyńskiej mniejszości, wygrażał dziennikarzom: „Biała Ameryka zabiła doktora Kinga. Ułatwiła tym samym sprawę czarnej ludności. Nie ma już potrzeby prowadzenia dyskusji, czarni wiedzą, że powinni chwycić za broń”. Tej nocy zamieszki rozlały się na 150 amerykańskich miast. Zginęło 40 osób (głównie czarnych), raniono kilka tysięcy (głównie czarnych), aresztowano 21 tys. (głównie czarnych, rzecz jasna).
Wdowa, 8 kwietnia
Coretta Scott King początkowo nie planowała udziału w „marszu odkupienia”, zajęta przygotowaniami do pogrzebu męża, który miał się odbyć następnego dnia. Jednak w poniedziałek 8 kwietnia szła w pierwszym szeregu wraz z trójką dzieci: Yolandą, Martinem i Dexterem (najmłodsza Bernice została w Atlancie). Za nimi w zupełnej ciszy podążał ciągnący się przez kilkanaście przecznic tłum 40 tys. ludzi. Mijali m.in. sklep York Arms Company, w którym przed kilkoma dniami James Ray kupił broń.
O zamachu Coretta dowiedziała się po niespełna 20 minutach od postrzału, poinformowana telefonicznie przez pastora Jacksona. Natychmiast udała się na lotnisko, gdzie zastała ją wiadomość o śmierci męża. Jak wspominała później, podświadomie czekała na ten telefon przez cały okres małżeństwa. Gdy 22 listopada 1963 r. oglądali we dwójkę telewizyjną relację z zamachu na prezydenta Johna F. Kennedy’ego, King powiedział Coretcie: „To samo stanie się ze mną”.
Pobrali się 18 czerwca 1953 r. Z ceremonii usunięto na życzenie Coretty formułę o jej posłuszeństwie względem męża. Mimo to zrezygnowała z własnych planów zawodowych (była utalentowaną sopranistką) i przyjęła rolę pierwszej damy ruchu praw obywatelskich.
Teraz pierwsza wdowa ruchu dotarła na czele marszu na plac pod ratuszem Memphis, gdzie spotkała się z Rosą Parks. Następne godziny wypełniły przemówienia związkowców i polityków (strajk pracowników służb oczyszczania miasta trwał, a na chodnikach piętrzyły się śmieci). Zgromadzony tłum czekał jednak na wystąpienie pani King. Gdy zabrała głos, zaskoczyła wszystkich opanowaniem. Mówiła niemal wyłącznie o sprawach osobistych, o swojej miłości do męża i ich czwórki dzieci. Na sam koniec oświadczyła, że ruch będzie trwał. „W takie dni jak Wielki Piątek czasem przychodzi myśl, że nie ma nadziei – mówiła, a było to nazajutrz po Niedzieli Palmowej. – Ale potem przychodzi Wielkanoc”.
Dyrektor FBI, 8 czerwca
Dziewięć tygodni po śmierci Martina Luthera Kinga leciwy dyrektor Federalnego Biura Śledczego J. Edgar Hoover miał powód do zadowolenia. 8 czerwca odebrał meldunek, że tuż przed południem na londyńskim lotnisku Heathrow zatrzymano Jamesa Raya legitymującego się kanadyjskim paszportem wystawionym na fałszywe nazwisko. Śledztwo kosztowało niemal 2 mln dol. i wysiłek ponad połowy z 6 tys. agentów FBI, którzy łącznie pokonali dystans pozwalający na okrążenie kuli ziemskiej. Współpracowali z nimi funkcjonariusze Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej oraz agenci Scotland Yardu – trasa ucieczki Raya wiodła bowiem przez Kanadę, Anglię, Portugalię i znów Anglię do Afryki.
Hoover był syty pochwał, a jeszcze poprzedniego dnia powszechnie wieszano na nim psy. Dla dobra śledztwa zakazał swoim pracownikom udzielania jakichkolwiek informacji, co część amerykańskiej opinii publicznej uznała za znak, że nie posuwa się ono do przodu. Sugerowano wręcz, że FBI nie jest zainteresowane rozwikłaniem zagadki, kto zabił Kinga. A nawet że to biuro stoi za zamachem.
Dla nikogo bowiem nie było tajemnicą, że od bojkotu komunikacji miejskiej w Montgomery w 1955 r. Hoover żywił do przywódcy ruchu praw obywatelskich serdeczną nienawiść. Tygodnik „Time” ogłosił Kinga Człowiekiem Roku? Hoover: „Musieli sięgnąć głęboko do kubła ze śmieciami”. King otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla? Hoover: „Zasługuje na nagrodę dla największego chuligana”. Papież Paweł VI udzielił Kingowi audiencji w Watykanie? Hoover: „Takiemu degeneratowi?”.
Dyrektor FBI miał pastora w najgorszym razie za agenta, w najlepszym – za narzędzie w rękach komunistów bądź innych „wywrotowych sił, które chcą osłabić nasz kraj”. Niezrażony brakiem dowodów, zmarnował lata pracy swoich ludzi na uganianie się za rzekomymi powiązaniami Kinga z Sowietami czy Chińczykami, posunął się nawet do inspirowania listów szantażujących go i nakłaniających do samobójstwa.
Nie szczędził jednak czasu, sił i środków, aby znaleźć jego mordercę. „W grę wchodziła reputacja FBI, a dla Hoovera nie było niczego ważniejszego od reputacji biura – powiedział ówczesny prokurator generalny Ramsey Clark autorowi książki „Ogar piekielny ściga mnie”, Hamptonowi Sidesowi. – Hoover się bał, że winą za zamach ludzie obarczą jego”.
Zamachowiec, 10 marca 1969 r.
Niemal rok po tym, jak James Ray przyglądał się Martinowi Lutherowi Kingowi przez celownik remingtona, w dniu swoich 41. urodzin stanął przed sądem i przyznał się do morderstwa. FBI zgromadziło przeciwko niemu niezbity materiał dowodowy. Choć Ray kilkukrotnie zmieniał tożsamość i w kolejnych hotelach meldował się pod innymi nazwiskami, śledczy zawsze znajdywali jakieś dwa wzajemnie zazębiające się drobiazgi: a to bieliznę z metką z pralni, a to przenośne radio pozostawione w pokoju. Albo porzuconą niedaleko miejsca zbrodni strzelbę remington gamemaster 760, z której zdjęto odciski palców.
Adwokat Raya Percy Foreman doradził mu pójście na układ z prokuraturą, przekonany, że gdyby doszło do procesu, jego klient z sali sądowej trafiłby prosto na krzesło elektryczne. Zabójca dostał 99 lat. Już trzy dni po usłyszeniu wyroku Ray zwolnił Foremana i zaczął się domagać ponownego rozpatrzenia sprawy, twierdząc, że do pastora strzelał nie on sam, lecz tajemniczy człowiek imieniem Raoul. Choć na pierwszy rzut oka wyssana z palca, historia posłużyła za pożywkę dla wszystkich wątpiących w winę Raya. A także dla tych, którzy widzieli w nim tylko palec na spuście, nie dowierzając, że drobny przestępca zabił jedną z najważniejszych postaci w historii Stanów Zjednoczonych.
Podsycając zainteresowanie mediów ciągłymi próbami wybielenia się, Ray stał się celebrytą zza krat. Na początku czerwca 1977 r. udzielił wywiadu dla „Playboya”. A parę dni później uciekł z więzienia o zaostrzonym rygorze Brushy Mountain w stanie Tennessee. Złapano go już następnego dnia, ale pytania o to, czy ktoś pomagał Rayowi, wróciły ze zdwojoną siłą. Do dziś pozostają bez odpowiedzi.
Do wierzących w istnienie jakiegoś bliżej niesprecyzowanego sprzysiężenia, które wydało wyrok na pastora, z czasem dołączył jego młodszy syn Dexter. W 1997 r. spotkał się z Rayem w Brushy Mountain i zadeklarował przekonanie o jego niewinności. Wszczął nawet starania o ponowne rozpatrzenie sprawy, ale sąd stanu Tennessee uznał ją za zamkniętą. Ray zmarł następnego roku na zapalenie wątroby typu C.
Śmieciarze, 16 kwietnia 1968 r.
Strajk pracowników służb oczyszczania miasta z Memphis trwał jeszcze 12 dni po zabójstwie Martina Luthera Kinga. Protestujący doczekali się spełnienia niemal wszystkich żądań socjalnych. Dostali też podwyżkę w wysokości 10 centów za godzinę.