Joanna Podgórska: – W miastach wierzono w mit zdrowego wiejskiego życia. Z pani badań wynika, że życie na wsi groziło śmiercią lub kalectwem; zwłaszcza zaraz po wojnie.
Dr Ewelina Szpak: – To był specyficzny czas i także w miastach życie było niebezpieczne, bo zniszczenia wszędzie były ogromne. Skala chorób zakaźnych, epidemii czy problemów z aprowizacją w miastach mogła być nawet większa. Sytuacja na wsiach była o tyle trudniejsza, że wiązała się z wcześniejszym okresem przedwojennego zacofania i biedy. Panujące tam podejście do zdrowia i higieny jeszcze pogarszało stan rzeczy. Komunikat Ministerstwa Zdrowia z 1957 r. głosił: „Toniemy w brudach”, i dotyczył całej Polski. W miastach warunki sanitarne zaczęły się znacznie poprawiać w latach 60. W 1970 r. 74 proc. miejskich mieszkań było podłączonych do wodociągów. Na wsi – tylko 10 proc. Połowa ludzi w miastach miała łazienki i spłukiwane WC. Na wsiach dziesięć razy mniej. Wieś zelektryfikowano i na tym się kończyło. Higienizacja wsi, zapoczątkowana pod koniec lat 50., zaczęła przynosić efekty 20 lat później. To się wiązało także ze zmianą pokoleniową.
Czy w latach 50. ochrona zdrowia na wsiach nie była sprawą propagandowo-polityczną?
Bezpłatna opieka medyczna to była część walki o socjalistyczną wieś. W propagandzie podkreślano, że należy się ona najpierw gospodarstwom uspółdzielczonym i PGR. Miała to być zachęta do kolektywizacji. Ale tak naprawdę, gdy wczytamy się w źródła, problem wynikał z kwestii finansowych. Zaraz po wojnie państwa nie było stać na objęcie opieką zdrowotną wszystkich mieszkańców wsi. Wtedy to było 70 proc. społeczeństwa.
Opisuje pani pociąg z wagonami dentystycznym, internistycznym i rentgenem, który jeździł po wsiach na 60. urodziny Bolesława Bieruta, w 1952 r. Czysta pokazówka?
I tak, i nie. Po wsiach jeździły także ambulanse dentystyczne, rentgenowskie. Organizowano letnie obozy naukowe dla studentów medycyny, które docierały na wieś. Z jednej strony miały krzewić oświatę sanitarną i higieniczną. Z drugiej – były sposobem zbierania informacji o zdrowiu na wsi, które w pierwszej połowie lat 50. było całkowicie poza kontrolą. Gdy ktoś umierał, zgon stwierdzał tzw. oglądacz zwłok, którym mógł w zasadzie zostać każdy. Dopiero później na wsiach pojawili się felczerzy.
Czy te akcje nie budziły w chłopach niechęci i oporu?
Budziły. Po pierwsze w II RP wieś była przyzwyczajona do płacenia składek na tzw. chorą kasę i żyła w przekonaniu, że za leczenie należy się zapłata; bezpłatne znaczy gorsze. Ośrodki zdrowia, izby porodowe, punkty apteczne też budziły nieufność, tak samo jak lekarze, którzy leczyli za darmo. Gdy w 1972 r. reforma objęła opieką zdrowotną wszystkich mieszkańców wsi, zdarzały się przypadki, że ludzie przychodzili do doktora i martwili się, z czego on będzie żył, skoro mu nie zapłacą. Z drugiej strony, zwłaszcza starsi, obawiali się przychodzić na wizyty, bo byli przekonani, że to się wiąże z jakimiś spisami, kontrolami czy przymusowym leczeniem z alkoholizmu.
Swoją drogą we wcześniejszych latach to musiała być robota dla doktora Judyma. Brakowało wszystkiego – od sprzętu i leków poczynając, na transporcie i wodzie pitnej kończąc.
W wielu przypadkach to byli społecznicy. Z moich rozmów z lekarzami, którzy w latach 50. tworzyli od podstaw służbę zdrowia na wsiach, wyłania się obraz ludzi autentycznie zaangażowanych, działających z głęboką wiarą w dobro wspólne. Ich ideowość jest dziś wzruszająca. Ta praca wiązała się z olbrzymimi kosztami i wyrzeczeniami. Ci lekarze mieli świadomość, że tracą możliwość rozwoju zawodowego i kariery. Z drugiej strony lekarze, którzy zdecydowali się zostać na wsi i zyskali zaufanie społeczności, stawali się lokalnymi autorytetami.
Trudno było nakłonić wieś do szczepienia dzieci?
Tak. Matki początkowo uznały, że to zawracanie głowy, skoro dzieciaki zdrowe. Szczepienia są przykładem bardzo wyrazistym, bo na wsiach był w ogóle duży opór przed tym, co przymusowe, a w 1955 r. wprowadzono obowiązkowy kalendarz szczepień. Gdy na wsiach pojawiły się izby porodowe, wiele szczepień robiono automatycznie, bez zgody rodziców. Wcześniej zwłaszcza szczepionka BCG wywoływała protesty, bo miała dość poważne skutki uboczne. Punktem krytycznym stały się szczepionki na polio, czyli chorobę Heinego-Medina. Wtedy coś się zmieniło.
Determinacja lekarzy była bardzo duża, bo skutkiem polio było kalectwo, a ono na wsi oznaczało wykluczenie. Stosowali różne triki, żeby przekonać ludzi. Na przykład zaprzyjaźnionej pacjentce mówili, że to amerykańska szczepionka po 5 dol. sztuka i szkoda, żeby się zmarnowała. Albo niby w tajemnicy rozpuszczali wici, że jest jej mało i nie dla wszystkich wystarczy. Roznosiło się po wsiach i do szczepień ustawiały się kolejki. Podobnie było przy izbach porodowych, które początkowo stały puste. W jednej z miejscowości wymyślono, że kilka pierwszych kobiet, które z niej skorzystają, dostanie wózek i wyprawkę. Wkrótce odbywało się tam 70 proc. porodów.
Babki odbierające porody były dużą konkurencją?
Zwłaszcza zaraz po wojnie, gdy opór przed położnymi i lekarzami był duży. To kwestia kulturowa. Babki były swoje, znajome, sprawdzone. Z babką weselej – mówiły kobiety. Czasem dochodziło do dramatycznych sytuacji, ale gdy coś poszło nie tak, traktowano to jako wolę bożą, a nie winę babki. O położnych mówiono jako o obcych, które w kółko, nie wiadomo po co, myją ręce i tylko izbę zachlapią. Powoli i stopniowo zaczynały cieszyć się zaufaniem. Dużą rolę odegrała w tym hospitalizacja porodów w latach 60. i 70. Wcześniej szpital kojarzył się ze śmiercią, bo mieszkańcy wsi zgłaszali się tam dopiero w ostateczności; w sytuacjach skrajnych i krytycznych, gdy na ratunek było za późno. Z drugiej strony pielęgniarkami coraz częściej zostawały kobiety wywodzące się ze wsi. Pacjentkom łatwiej było się z nimi porozumieć.
Znachorzy stanowili duży problem?
Po wojnie byli dużą konkurencją dla lekarzy. Często w rodzinach, gdy dziecko zachorowało, pojawiał się spór, czy iść z nim do lekarza czy do znachora. Problemem byli też niedouczeni felczerzy, przekraczający swoje uprawnienia i leczący katar penicyliną czy stosujący praktyki podobne do znachorskich. Znachorzy leczyli w specyficzny sposób, bliski magicznej, chłopskiej wizji świata. Niektórzy lekarze, świadomi tego, że w ten sposób łatwiej trafią do przekonania wsi, udawali jakieś zamawiania czy zaklęcia, kazali zażywać lekarstwa o północy albo mieszać z wodą święconą. W książce Edwarda Redlińskiego zachował się kapitalny opis, gdy pacjentka jednego z lekarzy błagała go, by nie ścinał jej kołtuna, bo to skutkuje skrętem i połamaniem kości. Lekarz „przyznał się”, że jest zamawiaczem kołtunów, polał nożyce wodą, pomamrotał coś po niemiecku, wykonał magiczną gestykulację i chora mu zaufała. Z następnymi kołtunami poszło już łatwiej.
Trafiłam też na przypadek dyplomowanego lekarza, który zamieszkał na skraju wsi i wręcz udawał znachora. Takie sytuacje były namierzane i śledzone, bo władzy zależało, żeby tępić takie zachowania; zarówno te typowo znachorskie, jak i wynikające z przystosowania i przedsiębiorczości lekarzy. Ale z porad znachorów często korzystali też lokalni decydenci.
Z krzewieniem higieny też nie szło łatwo. Z danych, które pani przytacza, wynika, że prawie 70 proc. ludzi na wsi nigdy się nie kąpało. Podmywanie się, zwłaszcza w czasie miesiączki, uchodziło za grzech. Szalał świerzb, grzybica, wszawica, choroby pasożytnicze, próchnica. Bezzębna 30-latka nie była rzadkością. Jak to wszystko udało się przełamać?
W końcu zadziałał program higienizacji wsi, rozpoczęty w latach 60. Dorosło młode pokolenie, które poprzez szkołę nabyło nowych nawyków i umiejętności. Chłonęło wzorce płynące z miasta i chciało zerwać ze stereotypem brudnego wieśniaka. Te miejskie nawyki przenosili na wieś także chłoporobotnicy. Oni byli grupą najbardziej podatną na zmiany, wprowadzali nowinki, pierwsi kupowali sprzęty techniczne, takie jak radio czy telewizor. I to też miało znaczenie, bo przez media młode pokolenie zyskiwało dostęp do audycji i pogadanek dotyczących zdrowia i higieny. Oczywiście to często miało charakter powierzchowny – twarz umyta, ale nogi brudne. Nie jestem pewna, czy do końca PRL udało się to w pełni zmienić. Higiena jest sferą bardzo prywatną; trudno ją badać i mierzyć.
Do zdrowia dzieci też podchodzono w specyficzny sposób. Przytacza pani szokującą dziś relację matki, która pozwala małemu dziecku bawić się z babcią gruźliczką, żeby jej nie robić przykrości. Jak wypada porównanie dzieci wiejskich i miejskich, jeśli chodzi o stan zdrowia?
Zaraz po wojnie plagą stała się krzywica i choroby reumatyczne u dzieci, ale dotyczyło to i miasta, i wsi. Na wsi dużym problemem było niedożywienie. Brzmi to dziwnie, bo wyobrażamy sobie gospodarstwa, w których jest wszystko: krowy, kury, świnie. Ale na wsi takie produkty, jak mleko, jaja czy mięso, były na sprzedaż. Dieta wiejskiej rodziny opierała się głównie na węglowodanach, czyli ziemniakach i chlebie. Jak pokazują badania antropologów, dzieci wiejskie w porównaniu z miejskimi były niższe, chudsze, później ząbkowały i dojrzewały. Próbowano na to wpływać przez pogadanki i kursy pielęgnacji dzieci, prowadzone w ramach higienizacji wsi.
Ale wieś podlegała swego rodzaju selekcji negatywnej. Od lat 60. do miast migrowały osoby zdrowsze, wyższe, sprawniejsze. Różnice między wiejskimi i miejskimi dziećmi zaczęły się znów pogłębiać w latach 80. To był przejaw kryzysu. Wieś uchodziła za zdrowe miejsce do życia, ze świeżym powietrzem i obfitością jedzenia. Miastowi obarczali ją winą za braki w zaopatrzeniu, bo nie jest w stanie wyprodukować, ile trzeba; w dodatku przyjeżdża do miast na zakupy. Na wsi już wcześniej nastąpiła denaturalizacja konsumpcji. Coraz rzadziej pieczono chleb, robiono masło czy własne wędliny. Wszystko szło na skup, a jedzenie kupowano w sklepach.
O dzieci na wsi mniej dbano?
Na wsi dzieci było dużo i stosunek do nich był bardziej chłodny. Można powiedzieć, że stosowano zimny wychów. Nie otaczano ich taką opieką jak dziś. Szczególnie trudna była sytuacja dzieci kalekich, niepełnosprawnych, obciążonych różnymi schorzeniami. Pamiętam przypadek dziewczynki cierpiącej na grzybicę skóry głowy. Była cała w krostach, wyglądała inaczej i spotykała się z odrzuceniem. Odrzucenie na wsi stanowiło normę wobec inności. W skrajnych przypadkach matki nie chciały leczyć dzieci, bo lepiej niech umrze, niż ma być kaleką. To oczywiście była kwestia indywidualnych postaw rodziców.
Z czasem następowały zmiany związane ze spadkiem wielodzietności. Kobiety nie rodziły już po 12, 10 czy 8 dzieci. Zaczęto na to patrzeć jako na brak odpowiedzialności. Następowała demokratyzacja relacji rodzinnych. Dzieci stawały się coraz ważniejsze. Zmieniało się także podejście do osób chorych psychicznie. W latach 70. nie traktowano ich na wsi tak jak przed wojną; nie trzymano w izolacji, w ciemnych szopach, nie przywiązywano łańcuchami. Takie sytuacje się zdarzały, ale nie były już zjawiskiem powszechnym i budziły opór wiejskiej społeczności. Ludzie z jednej strony deklarowali, że ich nie obchodzi, co się dzieje u sąsiadów, ale z drugiej – pisali listy do mediów czy władz z prośbą o interwencję.
Jak wyglądała kwestia zdrowia kobiet na wsi? Skoro kontakt z lekarzem wywoływał opory, to wizyta u ginekologa mogła stanowić barierę nie do pokonania.
Wstyd przed pójściem do ginekologa był ogromny. Kobiety wolały we własnym gronie stosować ludowe sposoby na różne przypadłości. Po wojnie leczenie ginekologiczne było bezpłatne dla kobiet cierpiących na choroby weneryczne. Kontakt z ginekologiem mógł więc budzić podejrzenia. Stan zdrowia wiejskich kobiet w latach 50. był fatalny. Problemem nie było nawet to, że często zachodziły w ciążę, ale że bardzo szybko po porodzie wracały do ciężkiej pracy. Bywały takie, które dzień po urodzeniu dziecka chwytały za sierp i biegły w pole. Skutki były opłakane. Częstą przypadłością było wypadanie macicy – co czwarta kobieta na wsi miała ten problem. Ludowym sposobem na lżejszą formę tej choroby były masaże, nacieranie zielem, obwiązywanie płótnem. W trudniejszych przypadkach stosowano wstrząsanie – dwaj silni mężczyźni brali kobietę za nogi i potrząsali, aż macica „wpadła na miejsce”. A czasem kobiety nic z tym nie robiły, godząc się na codzienny potężny ból.
A mężczyźni? Chłop miał być silny, twardy i odporny. Chory mężczyzna to mężczyzna bezwartościowy.
Chorobę na wsi utożsamiano z bólem. Jak nic nie boli, to człowiek jest zdrowy i może pracować. A próg bólu był inny niż dziś. Myślę, że była to kwestia presji kulturowej – gospodarzowi chorować nie wypada. Nie oznacza to oczywiście, że mężczyźni nie chorowali. W PRL bardzo poważnym problemem była przedwczesna umieralność mężczyzn w wieku 25–60 lat. To się wiązało z chorobami cywilizacyjnymi, zwłaszcza nowotworami.
Do początku lat 60. większym problemem na wsiach był rak żołądka, a w mieście rak płuc. Potem sytuacja się wyrównuje. Choroby oddechowe zaczęły bardzo dotykać mężczyzn na wsiach. To była kwestia warunków pracy, m.in. kontaktu z nawozami sztucznymi. Wtedy nie było świadomości, że pestycydy są szkodliwe, bo wywoływały zatrucia przewlekłe – a chłopi uznawali za chorobę tylko zatrucia ostre. Do lekarza trafiali w ostateczności, gdy już nie dało się znieść bólu. Można więc powiedzieć, że chorowali krótko i śmiertelnie.
rozmawiała Joanna Podgórska
***
Dr Ewelina Szpak – absolwentka Wydziału Historycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zajmuje się historią społeczną i kulturową, zwłaszcza historią wsi i Polski prowincjonalnej. Jej ostatnia książka „Chory człowiek jest wtedy jak coś go boli. Społeczno-kulturowa historia zdrowia i choroby na wsi polskiej po 1945 r.” była nominowana do Nagrody Historycznej POLITYKI.