Nazywają nas mieczem rewolucji (…) Miecz ten troszeczkę, ciut-ciut się stępił. Trzeba go naostrzyć. Myślę, że… Komitetowi Centralnemu, towarzyszowi Stalinowi możemy powiedzieć, że miecz ten będzie naostrzony” – tak wiosną 1937 r. Nikołaj Jeżow, ówczesny szef NKWD (patrz POLITYKA 31) zapowiadał czystkę w państwie. Miała też dotknąć Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej.
Każda autorytarna czy dyktatorska władza opiera się na sile armii, a jednocześnie tej armii bardzo się boi. Wojskowi tworzą własny świat – mają swoją hierarchię i poczucie wartości budowane na osobistych osiągnięciach, a nie tylko na lizusostwie i kaprysach władcy. Podobnie było w Związku Sowieckim: Józef Stalin potrzebował wojska – używał go choćby po to, by tłumić wystąpienia chłopów, ale zarazem się go obawiał. Wyżsi wojskowi cieszyli się szacunkiem w społeczeństwie i mieli posłuch wśród podwładnych, żołnierze nieraz też z niechęcią patrzyli na kolektywizację. Wszak częstokroć sami wywodzili się z chłopstwa. „W niektórych jednostkach, powołanych do uspokojenia zbuntowanych wsi, dochodziło do odmowy wykonywania rozkazów i pasywnego oporu” – pisze historyk i biograf Stalina Jörg Baberowski.
Stalin nie ufał wojskowym co najmniej od czasu wojny domowej, a potem wojny z Polską. „Wiedział, albo przynajmniej podejrzewał, że nie cieszy się autorytetem wśród wielu ważnych i mniej ważnych dowódców wojskowych” – pisze rosyjski badacz Aleksiej Pawljukow. Podobne urazy hodował w sobie ludowy komisarz obrony ZSRR Kliment Woroszyłow – był on skonfliktowany z dowódcami, wśród których prym wiódł marszałek Michaił Tuchaczewski.