Piątkowego ranka, 21 kwietnia 1967 r., na ulice Aten nie wyjechały autobusy ani samochody. Panowała cisza, jakiej to kilkumilionowe miasto dawno nie słyszało. Do uszu mieszkańców przebijał się jedynie warkot ciągnących od strony przedmieść czołgów. Raptem parę godzin wcześniej, w nocy, kadeci ze Szkoły Wojsk Pancernych otoczyli budynki radia, parlamentu i Pałacu Sprawiedliwości. Opanowali też lotnisko Hellinikon, a w całym mieście trwały aresztowania.
Przez sześć dni nikt do końca nie wiedział, kto stoi za puczem. Cenzura szalała, media stały się bezużyteczne. Ateny huczały od plotek na temat kolejnych zatrzymanych. Najważniejsi politycy, którzy wciąż byli na wolności, nabrali wody w usta. Dopiero siódmego dnia płk Jeorjos Papadopulos, przywódca puczystów, zwołał konferencję prasową. „Grecja jest jak chory pacjent, który leży na stole operacyjnym – powiedział, informując o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. – Ten zabieg jest dla niego jedyną szansą. Jeśli się nie powiedzie – pacjent umrze”.
Wojskowy reżim, który przeszedł do historii jako junta czarnych pułkowników, rozpoczął rządy od zatrzymania osób podejrzewanych o lewicowe poglądy albo związki z komunistami. Za kratki trafił także prawicowy premier Panagiotis Kanellopoulos. Bezpośrednim powodem zamachu były zbliżające się wybory parlamentarne. Największe szanse na zwycięstwo miała liberalna Unia Centrum z leciwym Jorgosem Papandreou na czele. W armii panowało przekonanie, że będzie on chciał przeprowadzić czystki wśród niepokornych oficerów, by przejść na emeryturę i oddać rządy w ręce syna Andreasa, który na prawicy miał opinię groźnego komunisty.
Milczący monarcha
Do przeprowadzenia puczu pułkownicy wykorzystali natowski plan Prometeusz, przygotowywany na wypadek przewrotu komunistycznego.