Niechciany przez Partię Republikańską, jej kandydat na prezydenta Donald Trump zupełnie nie pasuje do amerykańskiego wzorca kariery politycznej. Nigdy nie zasiadał w Kongresie, nie był gubernatorem ani nawet działaczem partyjnym. Również nie jest przykładem self made mana, choć za takiego lubi uchodzić. Przemilczał ostatnio marne 150 mln dolarów, jakie dostał w spadku po ojcu na początku swej biznesowej kariery.
Jedynym atutem, do którego się przyznaje, jest członkostwo – cytując za nim samym – „Klubu Szczęśliwej Spermy” (member of The Lucky Sperm Club). Określenie to, wedle autora biografii Trumpa Michaela D’Antonio, kandydat na prezydenta zaczął używać już w latach 80. Nazywając tak szczęściarzy z bogatych rodzin, którym wiedzie się w życiu od momentu urodzenia.
Faktem jest, że gdyby nie splot okoliczności, Donald Trump nie miałby szans na wygranie wyborów. Ale światowy krach w 2008 r., wojny, w jakich uczestniczą USA, kryzys emigracyjny, radykalizacja islamu, utrata zaufania do elit, niepewność jutra oraz sporo innych czynników sprawiły, że wyborcy czekali na kogoś potrafiącego odczytać ich lęki. Dającego proste recepty na skomplikowane problemy. Szczęściarz Trump idealnie wpasował się w wiejący wiatr historii i daje mu się nieść ku całkiem prawdopodobnemu zwycięstwu.
Co by tu zepsuć?
Podobne anomalie podczas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych trafiają się rzadko i zawsze, gdy republika doświadcza głębokiego kryzysu. Takiego jak ten z 1837 r., gdy załamała się brytyjska gospodarka z powodu nadprodukcji dóbr przemysłowych i krachu na londyńskiej giełdzie. Angielskie banki zaczęły wówczas pozbywać się amerykańskich papierów wartościowych, wyprzedając je w USA. Panika roku 1837 (taką nazwę zyskał kryzys) porównywalna była z Wielkim Krachem 1929 r.
„Problemy finansowe Ameryki pogłębiła deflacyjna polityka prezydenta Martina van Burena. Zaniepokojony rozmiarami spekulacji wydał on w lipcu 1837 roku zarządzenie, na mocy którego zakup ziemi od państwa mógł się dokonać tylko za kruszce. Doprowadziło to do natychmiastowego załamania spekulacji i upadku wielu banków, które właśnie na jej rzecz emitowały banknoty” – opisuje Wojciech Morawski w „Kronice kryzysów gospodarczych”.
Ponoć administracja van Burena tak cięła wydatki rządowe, że wyprzedała nawet narzędzia wydawane robotnikom podczas zamawiania robót publicznych. Fatalną politykę ekonomiczną zręcznie wykorzystała młodziutka Amerykańska Partia Wigów. Trzy lata wcześniej założyli ją ambitni kongresmeni, którym kariery blokowało zdominowanie sceny politycznej przez Partię Demokratyczną. Przeciw demokratom postanowili wystawić znajdującego się od dawna na politycznej emeryturze Williama Henry’ego Harrisona.
Bohaterski generał z czasów wojny z Wielką Brytanią swe największe sukcesy osiągał w roku 1814. Acz wypominano mu, że podczas swej wojskowej kariery zdołał przegrać 40 bitew, co stanowiło nie lada osiągnięcie. Był potem przez kilka lat senatorem i marzył nawet o stanowisku sekretarza wojny, ale nikim ważnym w rządzie nie został. Zaszył się więc na wiejskiej farmie i stamtąd kibicował Wigom. Po raz pierwszy został ich kandydatem na prezydenta w 1836 r. Martin van Buren wygrał wówczas bez żadnego problemu i gdyby nie krach ekonomiczny, zapewne reelekcję miałby w kieszeni.
Uważany za starego nieudacznika gen. Harrison poprowadził bardzo agresywną kampanię wyborczą w 1840 r., pod hasłem odsunięcia od władzy „van Ruina”, bo tak twórczo przekształcono nazwisko prezydenta. Wygrał ją, dostając 52 proc. głosów. Po zaledwie sześciu latach istnienia marginalna Partia Wigów święciła ogromny triumf.
Nie umniejszyła go nawet czterdziesta pierwsza klęska gen. Harrisona, który postanowił uwodnić, że mimo 68 lat na karku nadal jest pełen wigoru. Deszczowego 4 marca 1841 r. na zaprzysiężenie przyszedł bez kapelusza oraz płaszcza i ociekając wodą, zdołał wygłosić dwugodzinne przemówienie inauguracyjne. Po czym zachorował na zapalenie płuc i… zmarł.
Pierwszy antysystemowy prezydent USA sprawował swój urząd przez miesiąc. Przejmujący po nim schedę wiceprezydent John Tyler, nim został Wigiem, przez wiele lat był senatorem z ramienia Partii Demokratycznej, gubernatorem Wirginii, a poza tym synem sędziego i wziętym prawnikiem. Czyli wszystko wracało do normy. Acz stopniowo, bo Amerykańska Partia Wigów przetrwała do roku 1854 i mogła się pochwalić aż czterema prezydentami z niej się wywodzącymi.
Syn cieśli zmienia kraj
Wigów ze sceny politycznej wyparła Partia Republikańska, której pierwszym prezydentem był Abraham Lincoln. Jeszcze większy outsider od gen. Harrisa. Syn cieśli i prawnik samouk (nie ukończył żadnej szkoły), który przez kilka lat usiłował bezskutecznie zrobić karierę w Partii Wigów. Dwukrotnie przegrywał wybory do Senatu i nigdy nie pełnił urzędu gubernatora. Tylko jedną kadencję zasiadał w Izbie Reprezentantów.
Cała popularność Lincolna zasadzała się na tym, że świetnie wypadła w publicznych debatach i nie wahał się on rozmawiać o jedności politycznej USA oraz niewolnictwu. „Dom podzielony na pół nie ustoi. Wierzę, że ten rząd – ciągle podzielony, w połowie niewolniczy, a w połowie wolny – nie przetrwa” – mówił proroczo 16 czerwca 1858 r. na wiecu w Springfield (stan Illinois). „Opowie się w całości albo za jednym, albo za drugim” – dodawał.
Stany Zjednoczone wchodziły wówczas w największy kryzys polityczny od momentu narodzin, a Lincoln najlepiej spośród polityków wyczuł nastroje wyborców. Ludzie na Północy z wrogością i niepokojem patrzyli na dążenie Południa do ustanowienia własnego państwa. Chcieli jedności narodu i gardzili niewolnictwem (choć czarnoskórych nie uznawali za równych sobie i najchętniej odesłaliby ich do Afryki, co nota bene sugerował Lincoln). Jego największym atutem stało się to, że ignorował milionerów i lobbystów, wybierając bezpośredni kontakt z „plebsem”.
Zaprocentowała też świeżość Partii Republikańskiej. W innych okolicznościach syn cieśli najpewniej nigdy nie wygrałby nawet prawyborów, a tak został szesnastym prezydentem USA, który jak żaden wcześniejszy zmienił swój kraj.
Teddy wchodzi tylnymi drzwiami
Nieco inaczej rzecz się miała z zapalonym myśliwym i awanturnikiem Theodorem Roosveltem. Popularność zdobył dzięki temu, że uparcie nawoływał do wojny z Hiszpanią. A gdy w końcu wybuchła, zorganizował oddział ochotników, nazwanych Rough Riders (Brutalnymi Jeźdźcami) i brawurowo dowodził nimi podczas walk latem 1898 r. na Kubie. Sława bohatera dała mu zwycięstwo w wyborach na gubernatora stanu Nowy Jork kilka miesięcy później.
Idąc za ciosem, Roosvelt znalazł sobie nowych wrogów, tym razem wewnątrz kraju.
Pod koniec XIX wieku gospodarkę amerykańską zdominowały gigantyczne trusty, należące do najbogatszych ludzi w dziejach. Wedle szacunków amerykańskiego wydania magazynu „Forbes”, opublikowanego w 2007 r., osobisty majątek Johna D. Rockefellera dziś wart byłby 318 mld dolarów, Andrew Cagnegie’go 298 mld, zaś korporacja J.P. Morgana to jakieś pół biliona współczesnych dolarów. Dla porównania: najbogatszy człowiek świata w 2016 r. Bill Gates dysponuje majątkiem wartym 75 mld dol.
Zwykły Amerykanin na początku XX w. nienawidził wszechmocnych korporacji i miał ku temu wiele powodów. Teddy Roosvelt obiecywał stawić czoła temu złu. Jego popularność rosła w tak błyskawicznym tempie, że chcąc zapobiec zdobyciu przez niego prezydentury, szefowie Partii Republikańskiej zaoponowali mu nominację na wiceprezydenta przy ubiegającym się o drugą kadencję Williamie McKinleyu.
Republikański kandydat wygrał, lecz wkrótce zginął zastrzelony przez anarchistę Leona Czolgosza. Tak antysystemowiec Roosevelt tylnymi drzwiami doszedł do prezydentury. O obietnicach danych wyborcom nie zapomniał, rozpoczynając rządy od przeforsowania w Kongresie pakietu ustawa dających rządowi możność ograniczania wielkości koncernów, gdy te zdobywają pozycję monopolisty.
Do legendy przeszło rozbicie spółki kolejowej Northern Securitis Company, należącej do J.P. Morgana, która zdominowała przewozy w USA. Morgan jak wielokrotnie wcześniej poszedł do Białego Domu, żeby zawrzeć ugodę. „Jeżeli popełniliśmy coś złego, niech pan przyśle swojego człowieka do mojego człowieka i oni to już załatwią” – zaproponował. Przedtem zawsze tak robiono. Tym razem Roosevelt burknął: „Tego się nie da zrobić” i pokazał mu drzwi. Zapewniając sobie wybór na kolejną kadencję.
Co ciekawe, kampanię w 1904 r. sfinansowali mu najwięksi multimilionerzy, wpłacając datki komitetowi wyborczemu. „Teddy” pieniądze wziął, ale kampanii antytrustowej nie zaprzestał. „Kupiliśmy tego sukinsyna, a on dalej robi to samo” – skomentował potem potentat branży stalowej, Henry Frick. Pomimo sukcesów Roosevelta republikanie nigdy do końca go nie zaakceptowali.
Gdy po czterech latach prezydentury swego następcy Wiliama Tafta „Teddy” chciał powalczyć o trzecią kadencję, został odrzucony przez partię. Wówczas założył własną i na czele Partii Postępu wystartował w kampanii 1912 r. Dostał wówczas 600 tys. głosów więcej od Tafta, ale nie wystarczyło to, by pokonać demokratę Thomasa Woodrow Wilsona.
Jeśli nowe stulecie liczyć od I wojny światowej, bo przecież to ona zmieniała niemal wszystko, to w XX wieku wybory wygrywało również trzech antysystemowych prezydentów. Wyniesionych do władzy przez kryzysy. Pierwszy z nich Franklin D. Roosevelt, nim został sparaliżowany od pasa w dół z powodu zarażenia się wirusem polio, był zaledwie asystentem sekretarza marynarki w administracji Wilsona. „Choroba Franklina wbrew pozorom okazała się błogosławieństwem. Dała mu bowiem siłę i odwagę, której przedtem nie miał” – napisała we wspomnieniach jego żona Eleonora Roosevelt. „Jeśli ktoś spędził dwa lata w łóżku, starając się uruchomić swój duży palec u nogi, wszystko inne wydaje się wówczas bardzo łatwe” – twierdził sam zainteresowany.
Wybory na gubernatora stanu Nowy Jork w 1928 r. Roosevelt wygrał za sprawą sławy, jaką przyniosło mu założenie wraz z żoną fundacji wspierającą poszukiwania lekarstwa zdolnego powstrzymać epidemię polio. Rok później zaczął się Wielki Kryzys i Franklin D. Roosevelt rozpoczął marsz po władzę pod hasłem radykalnych reform gospodarczych i społecznych. Obietnice Nowego Ładu (New Deal) sprawiły, że wyborcom nie przeszkadzał fakt, że nowy prezydent poruszał się na wózku inwalidzkim.
Podobnie rzecz się miała z kryzysem wywołanym przez wojnę wietnamską, który dał szansę na zwycięstwo Richardowi Nixonowi. Choć po licznych klęskach wyborczych i aferach przylgnęła do niego łatka „wiecznego przegranego”. Mimo to partyjne doły zagłosowały na niego wbrew opinii establishmentu republikanów.
Kowboj z Hollywood
Ostatnim niestandardowym prezydentem USA w XX w. okazał się były aktor Ronald Reagan. Choć w odwrotności do swych antysystemowych poprzedników mógł się pochwalić sporym doświadczeniem politycznym za sprawą dwóch pełnych kadencji gubernatorskich w stanie Kalifornia. Amerykanie wybrali go w czasach stagflacji (inflacji połączonej z recesją), gdy na depresję gospodarczą nałożyła się klęska w Wietnamie i porażki Jimmy Cartera.
Kowboj z Hollywood obiecał im odzyskać dla USA poczucie własnej wartości oraz dominującą pozycję w świecie. Co więcej, słowa dotrzymał.
Ciekawą sprawą jest, że większość cech przywódcy spoza systemu spełniał Brack Obama. Gdyby nie krach w 2008 r., trudno zakładać, by Amerykanie chcieli uczynić prezydentem politycznego żółtodzioba, do tego jeszcze o czarnym kolorze skóry. Ale Obama zawiódł, bo znakomicie wkomponował się w system i nie odmienił Ameryki. A tego oczekiwali gorzej sytuowani wyborcy. Dziś ich głosem stał się ekscentryczny bogacz, często mijający się prawdą, lecz doskonale czujący, co pragną usłyszeć rozczarowani Amerykanie.