Historia

Zbyt zwykły wypadek

Kulisy śmierci prezesa NIK

Prof. Walerian Pańka Prof. Walerian Pańka Tomasz Wierzejski / Fotonova
Zginął człowiek, który wiedział dużo. Według niektórych za dużo. Spekulacje: wypadek czy zamach, pojawiły się od razu po tragicznej śmierci w 1991 r. prof. Waleriana Pańki, prezesa NIK.
Po zderzeniu rządowa lancia rozpadła się na pół. Kierowca i siedząca na przednim siedzeniu żona profesora Pańki wyszli z tego niemal bez szwanku. Drugą część samochodu okręciło parę razy i zniosło kilkadziesiąt metrów dalej. Podróżujący z tyłu Pańko i dyrektor Biura Informacyjnego Kancelarii Sejmu Janusz Zaporowski zginęli.Centralne Laboratorium Kryminalistyki Policji/Materiały Policji Po zderzeniu rządowa lancia rozpadła się na pół. Kierowca i siedząca na przednim siedzeniu żona profesora Pańki wyszli z tego niemal bez szwanku. Drugą część samochodu okręciło parę razy i zniosło kilkadziesiąt metrów dalej. Podróżujący z tyłu Pańko i dyrektor Biura Informacyjnego Kancelarii Sejmu Janusz Zaporowski zginęli.
Tekst z książki Joanny Podgórskiej „Prokurator. Kobieta, która się nie bała”, wydanej właśnie przez Znak Literanova. Jest to rozmowa rzeka z Małgorzatą Ronc, która oskarżała Mariusza Trynkiewicza, i zbiór reportaży o najtrudniejszych prowadzonych przez nią sprawach. Tekst z książki Joanny Podgórskiej „Prokurator. Kobieta, która się nie bała”, wydanej właśnie przez Znak Literanova. Jest to rozmowa rzeka z Małgorzatą Ronc, która oskarżała Mariusza Trynkiewicza, i zbiór reportaży o najtrudniejszych prowadzonych przez nią sprawach.

Artykuł w wersji audio

Rano 7 października 1991 r. w pokoju prokurator Małgorzaty Ronc zadzwonił telefon. Szef kazał natychmiast jechać na miejsce wypadku. Pod Piotrkowem Trybunalskim zginął Walerian Pańko, prezes Najwyższej Izby Kontroli. Jechał z Warszawy do Katowic, na Uniwersytet Śląski z wykładem inauguracyjnym. Jezdnia była sucha, widoczność i warunki pogodowe bardzo dobre. Prof. Pańko za dwa dni miał w Sejmie wygłosić wystąpienie na temat afery FOZZ. To był największy przekręt przełomu PRL i III RP; pierwsza afera, która wstrząsnęła młodą demokracją.

FOZZ, czyli Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, zbierał pieniądze, które miały być przeznaczone na wykup polskich długów w zachodnich bankach na rynku wtórnym, a więc po zaniżonych cenach. Było to niezgodne z prawem międzynarodowym, dlatego operację prowadzono w tajemnicy. Afera wybuchła, gdy wyszło na jaw, że dyrekcja FOZZ na ogromną skalę defrauduje te pieniądze.

Sfingowana kraksa?

To, co Małgorzata Ronc zastała na miejscu wypadku, wyglądało dziwnie. Po zderzeniu rządowa lancia rozpadła się na pół. Kierowca i siedząca na przednim siedzeniu żona prof. Pańki wyszli z tego niemal bez szwanku. Drugą część samochodu okręciło parę razy i zniosło kilkadziesiąt metrów dalej. Podróżujący z tyłu Pańko i dyrektor Biura Informacyjnego Kancelarii Sejmu Janusz Zaporowski zginęli. Zginął także pasażer bmw, które uderzyło w bok lancii, a kierowca został ciężko ranny. Już podczas pierwszych oględzin ustalono wstępną wersję wydarzeń: kierowca lancii gwałtownie zjechał na lewy pas, stracił panowanie nad samochodem, przejechał pas zieleni i zderzył się z nadjeżdżającym z naprzeciwka bmw. Pytanie tylko, dlaczego gwałtownie zjechał na sąsiedni pas.

Zwykły wypadek. Od początku nie miałam co do tego wątpliwości. Śladów wybuchu nie stwierdzono. Gdyby z przeciwka nie nadjeżdżał samochód, nic by się nie stało. A trudno podejrzewać o celowe spowodowanie zamachu jadących bmw krakowskich biznesmenów, z których jeden zginął, a drugi został kaleką do końca życia. Zadecydował przypadek – opowiada Małgorzata Ronc.

Ale jeszcze tej nocy załatwiali policyjny garaż. Osobiście dopilnowała zaplombowania tam wraku lancii. Wiadomo, gdy ginie prezes NIK, trzeba zbadać najdrobniejsze szczegóły i drobiazgowo przestrzegać procedur. Wszystkie teczki, dokumenty i klucze od sejfu znalezione na miejscu oddała zastępcy prof. Pańki, który jeszcze tego samego dnia dotarł do Piotrkowa. – Dotarli także dziennikarze, bo to była bardzo medialna sprawa – wspomina Małgorzata Ronc.

Kierujący lancią Jan B. zeznawał, że tuż przed wypadkiem zauważył jadącą przed nim ciężarówkę. Żeby ją wyprzedzić, zjechał na lewy pas, przyspieszył, ale w pewnym momencie usłyszał mocny huk, chyba z prawej strony, i odczuł to jako uderzenie drugiego samochodu, chociaż przyznaje, że żadnego innego samochodu niż jadący przed nim star nie zauważył. Po tym uderzeniu wyrzuciło go na pas zieleni, obróciło go potężnie i zobaczył przed sobą czarną ścianę. To było bmw. Wyjaśnienia Jana B. średnio trzymały się faktów, ale musiał się jakoś bronić. Groził mu zarzut nieumyślnego spowodowania wypadku, w którym zginęły trzy osoby.

Niemniej odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że lancia znalazła się na przeciwległym pasie, była kluczowa. Gdy sprawa stała się głośna, pół Polski poczuło ekspercką pasję i zasypywało prokuraturę koncepcjami. Dominował motyw wybuchu bomby, ale pojawił się też wątek użycia ustawionej na nasypie armatki ze sprężonym powietrzem. Pisali „doświadczeni kierowcy”, którzy winili zbyt niskie ciśnienie w oponach. Pisał czytelnik „Trybuny Śląskiej”, sugerując, że samochód został wytrącony z pasa, po którym się poruszał, przez specjalnie skonstruowaną poduszkę powietrzną lub gąbczastą, umieszczoną na wyprzedzanym pojeździe. Pisał ksiądz, który wcześniej w tym samym miejscu o mało nie uległ podobnemu wypadkowi, bo jadący z przeciwka samochód wjechał na jego pas ruchu, muszą zatem w tym miejscu oddziaływać szczególnie niebezpieczne siły grawitacyjne. Pisali czciciele Słońca i Matki Natury, zapewniając, że sprawy się nie rozwiąże, dopóki policji nie zastąpi armia kobieca. To może potrwać, więc na razie radzą, by powiązać ten wypadek z nielegalnym obaleniem przywódcy narodu polskiego Edwarda Gierka i zastrzeleniem piosenkarza Andrzeja Zauchy. „Stary wiarus” nie miał wątpliwości co do winnych – to KGB. Zorganizowano to tak, jak zwykle odbywały się w czasach PRL „wypadki” biskupów, a więc Pańkę zamordowano już wcześniej. Potem trzeba było już tylko sfingować kraksę. Zamknięta droga, snajper strzela w oponę. Proste. Wszystkie listy trafiały na biurko Małgorzaty Ronc z adnotacją „do ewentualnego wykorzystania w śledztwie”.

W mediach głównego nurtu też nie brakowało spekulacji. Tygodnik „Wprost”, powołując się na anonimowego eksperta, współpracującego od wielu lat z MSW, pisał, że samochód tej klasy mogła rozerwać tylko eksplozja ładunku wybuchowego. W tym samym artykule anonimowy pracownik Wojskowej Akademii Technicznej podjął się skonstruowania mikroładunku, który umieszczony w pobliżu przedniego zawieszenia mógłby wywołać efekty podobne do tych, jakie opisywał kierowca lancii (czyli nagłe uderzenie).

Ładunek wybuchowy czy chwilowa dekoncentracja?

Sprawę prowadziła Prokuratura Wojewódzka w Piotrkowie Trybunalskim, bo to na jej terenie doszło do wypadku. Okazało się jednak, że Jan B. był pracownikiem Biura Ochrony Rządu w stopniu starszego sierżanta sztabowego, jego sprawę powinna zatem przejąć prokuratura wojskowa, a rozpatrywać wojskowy sąd. Te jednak szybko pozbyły się gorącego kartofla. Szef BOR rozkazem personalnym przeniósł Jana B. do rezerwy, a wojskowy prokurator przekazał sprawę z powrotem do Piotrkowa.

Analizy wykonane w Instytucie Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna w Krakowie były dla Jana B. bezlitosne. Na prawym boku pojazdu nie było śladów uderzenia, które mogłoby zepchnąć samochód z drogi, ani też żadnych innych czynników, które by mogły zakłócić jego stateczność. Wykluczono wybuch bomby, ponieważ wgniecenia karoserii niczym nie przypominały uszkodzeń związanych z detonacją ładunków wybuchowych. Lancia rozpadła się na dwie części, gdyż jej płyta podłogowa nie była wytłoczona z jednego arkusza blachy, lecz składała się z części połączonych szwem zgrzewnym. Samochody nie zderzyły się czołowo, bo kierowca lancii próbował wrócić na swój pas i bmw uderzyło w okolicę lewych tylnych drzwi. Mniej więcej tam, gdzie znajdował się szew. Rozpad samochodu był tego naturalną konsekwencją. Po wypadku prof. Pańki wycofano z użycia wszystkie rządowe lancie tej konstrukcji. Eksperci stwierdzili także, że doszukiwanie się przyczynowego związku między utratą panowania nad pojazdem a obniżonym ciśnieniem w oponach nie jest w tym przypadku merytorycznie uzasadnione.

Wersji Jana B. nie potwierdził także kierowca stara: jechał prawym pasem 70 km na godzinę, lancia go nie wyprzedzała, usłyszał huk i gdy spojrzał w lewo, zobaczył kotłowaninę samochodowych części. Na podstawie badania śladów i szczegółowych obliczeń eksperci ustalili następującą wersję zdarzeń: jadąc 130 km na godzinę, Jan B. zbliżył się do tyłu przyczepy stara na niebezpieczną odległość, a manewry mające na celu zmianę pasa ruchu miały charakter ratunkowy. „Typową przyczyną dopuszczenia do takich sytuacji drogowych jest chwilowa dekoncentracja uwagi kierowcy, określana mianem niewłaściwej obserwacji jezdni. Przyczyny dekoncentracji mogą być oczywiście różne, zależne i niezależne od woli kierowcy – pisali eksperci.– Dekoncentracja może się wiązać z zapalaniem papierosa, zaabsorbowaniem rozmową, jedzeniem, regulacją radia, schyleniem się po jakiś przedmiot. Przyczyną niekiedy bywa zaśnięcie, zasłabnięcie czy atak chorobowy kierowcy. Z oczywistych względów żadnej z tych przyczyn na drodze dowodów rzeczowych najczęściej wykazać nie można”.

Jechali szybko, byli spóźnieni. Żona profesora miała kanapki w stojącej na podłodze torbie. Sięgała po nią, usłużny funkcjonariusz BOR chciał pomóc, schylił się i za późno zauważył, że jedzie przed nim ciężarówka. Ot i cały spisek – mówi Małgorzata Ronc.

Gwałtowny skręt przy 140 km/h

Prawda wydawała się oczywista, ale trudno w nią było uwierzyć. Nawet poważni prawnicy komentowali: rozum każe nie lekceważyć dowodów, ale serce podpowiada, że to nie był przypadek. Walerian Pańko to przecież nie byle kto. Przez lata aktywny opozycjonista, działacz Solidarności. W 1976 r. wspierał strajk studentów, którzy domagali się tanich podręczników, był ekspertem Solidarności przy strajkach chłopskich w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie. Tworzył Sieć Organizacji Zakładowych Solidarności Wiodących Zakładów Pracy Śląska. Internowany w stanie wojennym. Jako reprezentant opozycji uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu. Był posłem Sejmu kontraktowego. Prezesem NIK mianowano go pięć miesięcy przed wypadkiem. Miał dostęp do wielu tajemnic. Bezpieka mu nie odpuściła – komentowano.

Nie uwierzyła także Urszula Pańko. Ukochani mężowie nie giną tak po prostu. To musi mieć głębszy sens. Wtedy łatwiej poradzić sobie z rozpaczą. Rok po tragedii opowiadała tygodnikowi „Tak”: „To nie był zwykły wypadek, a jadące bmw, które przecięło nasz samochód na pół, to był po prostu palec Boży. Pamiętam, że zanim doszło do zderzenia, jakaś nadprzyrodzona siła zerwała nasz samochód i poprzez pas zieleni pędziliśmy prosto, aby zderzyć się ze ścianą. Wcześniej, zanim samochód wypadł z autostrady, usłyszałam jakieś dziwne huki, coś w rodzaju wybuchów”. Mówiła, że mąż cierpiał na depresję, bo otrzymywał anonimy z pogróżkami. Niestety, nie odnalazła ich.

Kolejną ekspertyzę wykonało Stowarzyszenie Rzeczoznawców Techniki Samochodowej i Ruchu Drogowego. Ale fakty nie chciały się zmienić. Wniosek też był ten sam: przyczyną wypadku było nieprawidłowe wykonanie manewru skrętu w lewo przy nadmiernej prędkości. Wykluczono jednoznacznie inne przyczyny uszkodzeń niż zderzenie. Przy czym lancia mogła jechać nawet 140 km na godzinę. Konkluzja: „Kierujący podjął manewr wyprzedzania z opóźnieniem. W tej sytuacji wykonany gwałtowny skręt kierownicą w lewo był manewrem obronnym, ale spowodował częściową utratę stateczności ruchu pojazdu – zarzucanie”.

W śledztwie pojawił się też wątek tajemniczej torby. To znaczy na początku była to zwyczajna torba turystyczna: plastikowa, czarna w kolorowe paski, włożona przed podróżą do bagażnika. Zderzenie wyrwało klapę bagażnika, torba wypadła. Zwrócono ją żonie prof. Pańki jako przedmiot bez znaczenia dla śledztwa. Po kilku miesiącach adwokat kierowcy zażądał, by torbę przebadać, bo ma ona wypalony i osmolony otwór. Pojawiły się sugestie, że w środku mogła być bomba. Eksperci z krakowskiego instytutu zamiast otworu znaleźli naszytą łatę. Badania innych uszkodzonych miejsc wykazały, że mają one „charakter zmian termicznych, które działały wyłącznie od strony zewnętrznej torby”; powstały na skutek intensywnego tarcia. Uszkodzenia tego typu są częstym zjawiskiem w wypadkach komunikacyjnych – konkludowali eksperci. Mimo to torba, tym razem wraz z portfelem profesora, trafiła na kolejne badania do Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji. Wnioski znów nie chciały być inne. Uszkodzenia powstały wskutek tarcia o chropowatą powierzchnię. Przeprowadzona dodatkowo analiza chemiczna nie wykazała śladów charakterystycznych dla działania prochu strzelniczego. Test na azotyny dał wynik negatywny.

Akt oskarżenia przeciwko kierowcy trafił do sądu wojewódzkiego w czerwcu 1993 r. Jan B. nie przyznał się do winy. Do końca trzymał się swojej wersji: lancię zepchnęło z pasa jakieś uderzenie. Jego obrońca nie zrezygnował z wątku umieszczonej w torbie bomby. Sąd jednak uznał, że stwierdzenie, iż w torbie włożonej przecież do bagażnika przez samych pasażerów nie było ładunku wybuchowego, nie narusza zasady swobodnej oceny dowodów, a „twierdzenia o zapachu prochu, unoszącego się z torby w trzy miesiące po wypadku, noszą cechy subiektywności”. Jan B. został uznany za winnego i skazany na trzy lata więzienia w zawieszeniu. Apelacji nie było. Była prośba o ułaskawienie, do której prezydent Aleksander Kwaśniewski się przychylił.

„Producenci ciszy politycznej i medialnej”

Wydawało się, że sprawa jest zamknięta, ale ona nadal żyje własnym życiem. Głównie w prawicowych mediach, gdzie wersja kanoniczna głosi: tragiczne okoliczności śmierci prof. Pańki nigdy nie zostały wyjaśnione. Obrasta ona nowymi tropami i znakami, które ją zapowiadały. Przecież dwa miesiące przed wypadkiem zmarł na zawał serca inspektor NIK, który odkrył mechanizm działania FOZZ. A w stosunkowo krótkim czasie po wypadku nie żyli dwaj policjanci, którzy jako pierwsi dotarli na miejsce zdarzenia. Utopili się na rybach.

Urszula Pańko też wciąż nie wierzy. W 2013 r. pytana przez tygodnik „Do Rzeczy”: „Poznamy kiedyś okoliczności śmierci pani męża?”, odpowiada krotko: „Nie”. Potem tłumaczy, że ludzie, którzy za tą śmiercią stali, nadal funkcjonują na najwyższych szczeblach polityki. „Wie pani, kim oni są?” – pyta dziennikarz. „Wiem, ale nie powiem” – odpowiada i dodaje, że żyje tylko dlatego, że mąż nie mówił zbyt dużo o pracy. Jej wersja wypadku się rozrasta. Bo dlaczego kierowca przyjechał nie tym samochodem, który Walerek zamówił. Zamówił peugeota, nie chciał lancii, bo nie znosił ostentacji. Kierowca tłumaczył, że taki dali. Oczywiście, że nie jechał za szybko. Zaraz przed wypadkiem widziała męża w lusterku bocznym. Z ruchu warg wyczytała, że mówi: Kocham cię. A zaraz potem nastąpiła eksplozja, która rozerwała samochód tak, że przeleciał na drugi pas.

Pojawiają się postulaty, by śmierć prof. Pańki oficjalnie uznać za ostatnią komunistyczną zbrodnię. Przy czym związek z faktami coraz bardziej się rozluźnia. Prawica.net zarzuca prowadzącym śledztwo, że jedyny żywy świadek tego wypadku nigdy nie został przesłuchany, a wojskowy wymiar sprawiedliwości został użyty celowo do ukrycia prawdy o profesjonalnie zrealizowanym – prawdopodobnie przez wojskowe służby – zamachu. Na tym samym portalu dr Wojciech Błasiak z Małopolskiej Wyższej Szkoły Zawodowej wspomina, jak w piętnastą rocznicę śmierci prof. Pańki, na uroczystości zorganizowanej przez Solidarność Uniwersytetu Śląskiego, chciał apelować do ministra sprawiedliwości o wznowienie śledztwa, ale nie dopuszczono go do głosu. „Producenci ciszy politycznej i medialnej” nie pozwolili. Według dr. Błasiaka tę ciszę produkowała „niejaka prof. Irena Lipowicz”, wówczas członkini kolegium NIK, do niedawna rzecznik praw obywatelskich; „dużo [to] mówi o mechanizmach i sprężynach kluczowych karier politycznych III RP”. Dalej są wywody o postkomunistycznych oligarchach, Donaldzie Tusku jako kukiełce w obcych rękach i agencie wpływu, kontroli systemu medialnego i pozorowanej demokracji. Wnioski Błasiaka są proste – bez zmian ustrojowych, bez zlikwidowania gwarancji panowania postkomunistycznych oligarchów, nie tylko nie wyjaśnimy rzeczywistych przyczyn tej śmierci, ale „nasze państwo nadal będzie spychane w cywilizacyjną przepaść”.

Haczyków brak

Dla Małgorzaty Ronc sprawa wypadku, w którym zginął prezes NIK, też nie skończyła się wraz z wyrokiem sądu. Przy każdej zmianie władzy z ironicznym uśmiechem czeka, aż nowy minister sprawiedliwości zażąda z sądu akt tej sprawy. I niemal każdy tak robi. Szukają haczyków. Ale akta po jakimś czasie wracają z adnotacją: „Zwrot po wykorzystaniu”, bo w tej sprawie po prostu żadnych haczyków nie było. Nie ma się o co zaczepić.

Kilka lat temu Małgorzata Ronc dostała z IPN pismo, że pewien profesor nauk medycznych z Katowic twierdzi, że to musiała być zbrodnia, bo Pańko wiedział wszystko na temat afery „Żelazo”, a po jego śmierci z sejfu zginęły dokumenty. Zaprosiła profesora na spotkanie do prokuratury. Chciała pokazać akta, wykonane przez ekspertów szkice i analizy, ale gościa to nie interesowało. Już na początku rozmowy spytał: W którym roku kończyła pani studia?

W 1975.

No wiedziałem. Komuch.

Szlag ją trafił, bo facet był od niej starszy parę lat. – Nie wytrzymałam. Zaczęłam krzyczeć: jak pan śmie, jak pan się nie wstydzi komuś ubliżać. I spytałam, kiedy kończył studia i w jakim kraju zdobywał naukowe tytuły? Był tak zdenerwowany, że wybiegając, wybił szybę, bo nie trafił w rozsuwane automatycznie drzwi.

***

Tekst z książki Joanny Podgórskiej „Prokurator. Kobieta, która się nie bała”, wydanej właśnie przez Znak Literanova. Jest to rozmowa rzeka z Małgorzatą Ronc, która oskarżała Mariusza Trynkiewicza, i zbiór reportaży o najtrudniejszych prowadzonych przez nią sprawach. Skróty, tytuł i wyróżnienia pochodzą od redakcji.

Polityka 36.2015 (3025) z dnia 01.09.2015; Historia; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Zbyt zwykły wypadek"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną