Temperatury w Waszyngtonie przekraczały 30 stopni w cieniu, kiedy 2 lipca 1964 r. prezydent Lyndon B. Johnson, LBJ, składał podpis na Ustawie o prawach obywatelskich, zakazującej dyskryminacji rasowej w obiektach użyteczności publicznej. Co chwilę zmieniał pióra, rozdając je zebranym gościom. Jedno z pierwszych przypadło republikańskiemu senatorowi Everettowi Dirksenowi, dzięki któremu miesiąc wcześniej udało się przełamać obstrukcję parlamentarną części południowych demokratów. Jeden z trzech decydujących wówczas głosów oddał umierający na raka mózgu, przykuty do wózka senator Eliot Engle, który, nie mogąc mówić, wskazał na swoje oko (eye), by pokazać, że głosuje na tak (aye). Sześć piór dostał prokurator generalny Robert Kennedy, brat zamordowanego prezydenta, który wprawdzie jako pierwszy wystąpił z inicjatywą ustawy antydyskryminacyjnej, lecz chciał uchwalenia jej w mniej radykalnej wersji. Pióro dostał też J. Edgar Hoover, wszechpotężny szef FBI, który za zgodą Kennedych inwigilował przywódcę ruchu na rzecz praw czarnych, pastora Martina Luthera Kinga. Obecny na sali King również otrzymał pióro, choć jako jeden z ostatnich. Nie było za to innej ikony ruchu na rzecz desegregacji – Rosy Parks, czarnej szwaczki z Alabamy, którą w 1955 r. aresztowano za odmowę ustąpienia miejsca w autobusie białemu.
Johnson zdawał sobie sprawę, że nakazał fundamentalną zmianę struktury społecznej amerykańskiego Południa. Spodziewał się oporu – i to wcale nie biernego, jaki stawiali Afroamerykanie w walce o swoje prawa, ale rozlewu krwi. „Będziemy mieli w tym kraju bunt”, mawiał ponuro w prywatnych rozmowach.