3 sierpnia 1989 r. Wojciechowi Jaruzelskiemu zakręciła się w oku łza – dosłownie. To był dzień, kiedy przekazywał swój gabinet następcy – Mieczysławowi Rakowskiemu, który był I sekretarzem KC PZPR już od kilku dni, od 29 lipca. Jaruzelski kochał bardziej wojsko niż partię, ale na koniec i dla niej miał trochę sentymentu. Partii zostało niecałe pół roku. Rakowski, jak wielu innych, wierzył, że idzie czas na młodych i – jak sam po latach przyznawał w książce „Zanim stanę przed Trybunałem” – sądził też, że PZPR dzięki wprowadzeniu partyjnej młodzieży do kierownictwa uda się wybronić przed historią. Jako nowy pierwszy zaproponował stanowiska sekretarzy KC przedstawicielom młodego pokolenia. Oczywistym kandydatem był Aleksander Kwaśniewski, który chodził wtedy już w glorii skutecznego negocjatora przy Okrągłym Stole, ale on najwyraźniej przeczuwał, że nie warto inwestować w upadającą partię, i odmówił. Natomiast Marek Król, Sławomir Wiatr i Marcin Święcicki przyjęli stanowiska sekretarzy.
W pancernej szafie I sekretarza Rakowski znalazł pustki: tajne wystąpienie Gomułki wygłoszone po usunięciu Chruszczowa, zapis jednej z rozmów Bieruta ze Stalinem i kilka innych dokumentów. Dość szybko ambitny I sekretarz zorientował się, że PZPR z jej dorobkiem i reputacją jest nie do uratowania.
Po przegranych czerwcowych wyborach na monopolistyczną w PRL partię spadały kolejne klęski. Miejsca dla PZPR przewidziane w Sejmie w ramach tzw. listy krajowej zostały w czerwcu 1989 r. uzupełnione na zasadzie łaski ze strony przywódców Solidarności. Jednak zasiedli na nich inni politycy niż ci wymienieni na liście, którą Polacy przekreślali 4 czerwca jednym ruchem – od góry do dołu – jak radził im popularny satyryk Jacek Fedorowicz. W parlamencie zabrakło tak eminentnych postaci władzy, jak Mieczysław Rakowski, Aleksander Kwaśniewski, Czesław Kiszczak, Józef Czyrek czy Florian Siwicki. W drugiej połowie 1989 r. Sejm oraz Senat były areną realnej polityki, w której znaczna część dotychczasowych liderów PZPR po prostu nie mogła uczestniczyć.
Ale był to dopiero początek nieszczęść. Wybór Jaruzelskiego na prezydenta nastąpił przewagą jednego głosu – generał został tym niemal upokorzony. Wydawało się, że jako głowa państwa będzie kontrolował sytuację, jednak z czasem był coraz mniej aktywny. Na pewno znacznie mniej, niż oczekiwali tego od niego towarzysze. (Uaktywniał się, gdy chodziło o losy konkretnych ludzi).
Rozmowy rządowe, prowadzone w imieniu Lecha Wałęsy przez Jarosława Kaczyńskiego, doprowadziły do powstania koalicji Solidarności ze Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym i Stronnictwem Demokratycznym. Dla działaczy partii komunistycznej był to kolejny policzek: pogardzane przez nich po cichu, ale tolerowane, zwasalizowane przez cztery dekady stronnictwa – przeszły na stronę konkurencji, zdradziły. PZPR miała w rządzie Mazowieckiego m.in. Kiszczaka i Siwickiego, ale ich pozycja stopniowo słabła – koncentrowali się oni na czyszczeniu dokumentów i zaległych spraw sprzed września.
Ruch 8 lipca
Ale i w samej partii nie działo się dobrze. Rakowski nie do końca panował nad jej rozszarpywanym na szczeblu województw majątkiem, PZPR zaczęła mieć coraz większe kłopoty finansowe. We wrześniu 1989 r. jej władze planowały ograniczenie zatrudnienia w aparacie, likwidację partyjnych czasopism itd. Plan oszczędnościowy miał wdrażać Mieczysław Wilczek, który wraz z Rakowskim odszedł z rządu. W partyjnych siedzibach miały ruszyć kursy językowe, centra kongresowe, wypożyczalnie kaset wideo itd. Starych towarzyszy ten powiew nowego musiał bardzo gorszyć. Z dokumentów Klubu Parlamentarnego PZPR wynika, że z udziałem partyjnego majątku, lokali, samochodów, drukarni miały powstawać nie tylko spółdzielnie, ale także komercyjne spółki, jak Transakcja w Wałbrzychu czy Delfin w Sieradzu.
Po przegranych w czerwcu wyborach część działaczy zawiązała Ruch 8 Lipca. Byli to m.in. Tomasz Nałęcz, Sławomir Wiatr, Danuta Waniek, Kazimierz Kik. Na pierwszym zebraniu tej politycznej platformy był nawet Aleksander Kwaśniewski. „Chcieliśmy rozwiązać PZPR i na bazie socjaldemokratycznego skrzydła zbudować nową partię. Od początku graliśmy na Kwaśniewskiego i Fiszbacha, jako potencjalnych liderów” – po latach powie „Rzeczpospolitej” Zbigniew Siemiątkowski. Jako wroga widzieli, jak to wówczas mówili, trupiarnię, czyli tzw. partyjny beton. Młody – choć parę lat starszy od Kwaśniewskiego – sekretarz Leszek Miller też podjął walkę o pozycję w upadającej partii.
Natomiast nadzieją Ruchu 8 Lipca i innych partyjnych liberałów był Tadeusz Fiszbach – znany szerszej opinii publicznej przede wszystkim jako sekretarz KW w Gdańsku w czasach karnawału Solidarności. To do niego pamiętnej nocy 13 grudnia 1981 r. dzwonili towarzysze z Warszawy, by poszedł do domu Wałęsów i zaprosił szefa Solidarności do stolicy. Dobre relacje z Wałęsą utrudniły Fiszbachowi robotę w pierwszą noc stanu wojennego – nie umiał być od razu wobec niego bardziej stanowczy. Wałęsę wyciągnął w końcu z mieszkania, ale kierownictwu podpadł i niebawem został odwołany z funkcji szefa KW. Zyskał jednak w 1981 r., chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedział, polisę na nowe czasy, czyli zaufanie i sympatię Wałęsy. To dlatego Solidarność, widząc latem 1989 r., że partia się sypie, postanowiła wesprzeć Fiszbacha w kluczowym momencie. Wałęsa – z właściwym sobie brakiem subtelności – zaczął popierać Fiszbacha, a atakować, także publicznie, Rakowskiego. Zaszkodziło to raczej Fiszbachowi, a może nawet pogrzebało jego szanse wśród zjazdowych delegatów PZPR – bo to oni mieli wybierać, a nie Wałęsa.
I sekretarz partii taktycznie trzymał się daleko od Ruchu 8 Lipca, także Kwaśniewski – lubiany w tym środowisku – starał się pozyskiwać szersze poparcie w partii, a nie tylko grupki działaczy z dużych miast. Taktyka ta przyniosła mu niebawem owoce. W styczniu 1990 r. dla aparatu partyjnego zaczęło się najgorsze piekło. W całym kraju do siedzib PZPR zaczęły wchodzić grupy działaczy KPN i je okupować. Demonstranci żądali zaprzestania przepompowywania partyjnej własności do prywatnych rąk i niszczenia akt PZPR.
W Sejmie klubem parlamentarnym PZPR kierował prof. Marian Orzechowski, którego żale do ekipy Jaruzelskiego były oczywiste, ponieważ w 1988 r. stracił stanowisko szefa dyplomacji i został odstawiony na boczny tor. Stanowisko w Sejmie przypadło mu z powodu niepowodzenia listy krajowej w czerwcu 1989 r. – inni potencjalni przewodniczący nie zostali posłami. Od końca 1989 r. to Orzechowski zaczął kreować się na awangardę zmian, forsował kandydaturę Fiszbacha, podważał pozycję Rakowskiego. Stawało się jasne, że klub w Sejmie zaczyna prowadzić swoją grę, niezależną od partyjnej centrali.
Rakowski jeździł po Polsce od początku stycznia i coraz częściej słyszał o koncepcji zmiany pokoleniowej w partii. Oznaczało to, że dla niego nie będzie już miejsca w nowym układzie władzy w partii. Solidarność nie mogła zapomnieć mu ostrych wystąpień z czasu stanu wojennego i próby likwidacji Stoczni Gdańskiej jesienią 1988 r. Janusz Zemke doradzał Rakowskiemu zawarcie personalnego sojuszu z Kwaśniewskim. Rakowski w prasowych wywiadach sugerował nadal, że zamierza kandydować na szefa partii. Ale układanki przedzjazdowe – co po latach sam przyznawał – toczyły się już bez niego, dowiadywał się o nich z trzecich ust. 24 stycznia 1990 r. zakomunikował Jaruzelskiemu, że zgadza się postawić na Kwaśniewskiego, bo sam nie ma szans na wybór w ramach nowego otwarcia.
Tak naprawdę PZPR już od dłuższego czasu miała poważne kłopoty z polityczną tożsamością. Jak wynikało z badań wewnętrznych przeprowadzonych w 1988 r., większość działaczy partii nie utożsamiała się z jej linią, chodziła do kościoła, a młodzi przestali się zapisywać do organizacji. PZPR była typowym przykładem demograficznej katastrofy – młodzi uciekali od niej jak od zarazy.
Podobne badania przeprowadzono przed XI Zjazdem. Partyjni analitycy potwierdzali na ich podstawie, że nie tylko słaba jest kondycja psychiczna partii, ale pojawia się też lęk o przyszłość. Rozbudowany aparat w komitetach wszystkich szczebli nie był teraz nikomu potrzebny, pracownicy partii bali się, kto im wypłaci emerytury. Rakowski nie potrafił tym ludziom przedstawić pozytywnej perspektywy. Jasne też było, że nowa władza prędzej czy później spróbuje pozbawić partię majątku i nie da budżetowych dotacji.
Do Nowego Roku 1990 r. PZPR dojechała w złym stanie. W styczniu poseł OKP Jan Łopuszański zaproponował Sejmowi sposób na odzyskanie dla Skarbu Państwa utraconego majątku PZPR, który po czerwcu 1989 r. przeszedł w dużym, jak oceniano, stopniu na własność prywatną, jednak takiemu postawieniu sprawy sprzeciwił się odpowiadający u Mazowieckiego za relacje za partiami politycznymi Aleksander Hall. Nowy rząd nie mógł sobie pozwolić na otwarcie dodatkowego frontu.
W samej partii część członków Biura Politycznego przestała pokazywać się na posiedzeniach, co w dawnych czasach było nie do wyobrażenia. Inni rozglądali się za czymś nowym – podobnie podchodzili do sprawy posłowie PZPR, np. Józef Oleksy. W grudniu 1989 r. Polska wróciła do nazwy Rzeczpospolita Polska, prof. Leszek Balcerowicz rozpoczynał wdrażanie reformy. W osamotnionym klubie PZPR w Sejmie nawet ci jego członkowie, którzy nie byli do niej przekonani, mogli tylko pokornie podnosić ręce za projektami rządu Mazowieckiego. Byliśmy jak w teatrze kukiełkowym – wspominał jeden z liderów lewicy w III RP, wówczas dziennikarz lewicowej prasy. Rakowski rozumiał, że nie może utrzymać tego stanu. XI Zjazd PZPR miał być pierwszym w jej historii organizowanym nie z pozycji partii rządzącej.
Pożegnalny zjazd
Zamkniętych w Sali Kongresowej towarzyszy osłaniały przed kilkoma antykomunistycznymi organizacjami oddziały milicji – przez okna pałacu działacze mogli obserwować gniew protestujących, którzy życzyli im wszystkiego najgorszego. Co jakiś czas wokół Pałacu Kultury wybuchały bójki.
Obrady trwały od 27 do 29 stycznia. Do Warszawy zjechało ok. 1,5 tys. delegatów. Okolicznościowy telegram przysłał Tadeusz Mazowiecki. To Rakowskiemu przypadło podsumowanie dorobku partii. Wiedział, że rozpoczyna się długa walka o jej reputację w historii; kładł nacisk na zmiany w 1956 r. i nawiązywał do reformatorskiego IX Zjazdu w 1980 r. Snuł rozważania nad przyczynami klęski: „Okazało się, że demokracja, wolności demokratyczne są znacznie ważniejsze w wielu przypadkach od zapełnionych półek czy też dobrego pilsnera”. Były też elementy samokrytyki i zachęta dla nowych: „Żale i urazy związane z utratą władzy trzeba schować do kieszeni i wejść na drogę uporczywej walki o odzyskiwanie utraconego zaufania. Nie jest to droga beznadziejna”. Słuchał go m.in. Jerzy Urban – jeden z tych, którzy o wstąpieniu do PZPR zdecydowali dosłownie w ostatniej chwili. Rakowski zapowiedział powstanie Socjaldemokracji RP. Chciał pokrzyżować plan Fiszbacha, by jego nową partię nazwać socjaldemokratyczną.
Szykujący się do startu w nowe życie młodzi działacze PZPR zaproponowali, by jeszcze przed formalnym rozwiązaniem partii komunistycznej powołać jej następczynię, tak by nie powstała wątpliwość, do kogo – jako spadkobiercy – należą dobra po dogorywającej nieboszczce. O to już na sali obrad toczyły się spory Millera i Kwaśniewskiego z Nałęczem. W przerwie obrad uformowały się nowe polityczne szyki postkomunistów. Nie było niespodzianek.
Większość opowiedziała się za rozwiązaniem PZPR, ale za powołaniem partii, która kontynuowałaby częściowo jej tradycję i dziedziczyła, co się da. Z ówczesnych oficjalnych wypowiedzi wynika, że było to istotą sprawy. Z posiedzenia zwolenników Kwaśniewskiego i Millera Fiszbach demonstracyjnie wyszedł wraz ze swoimi zwolennikami. Mniejszość, ale w tym wielu posłów, opowiedziała się za powołaniem Unii Socjaldemokratycznej pod wodzą Fiszbacha. I odżegnała się od pieniędzy i budynków po nieboszczce PZPR.
Do Unii Socjaldemokratycznej dołączyła część środowisk nastawionych na reformę lewicy w Polsce, w tym niektórzy działacze Ruchu 8 Lipca, jak Kazimierz Kik, Wiesława Ziółkowska i Eugeniusz Noworyta. Posunięcie Fiszbacha zapewne osłabiło pozycję reformatorów w SdRP. Fiszbachowcy – jako mienszewicy ostatniego zjazdu PZPR – byli hybrydą, której historia skończyła się po półtora roku. Poparcie Fiszbacha dla kandydatury Wałęsy w wyborach prezydenckich 1990 r. spowodowało odpływ od niego wielu aktywistów i było gwoździem do politycznej trumny. Unii nie pomogło ani poparcie Wałęsy, ani ponad 30-osobowy klub w Sejmie.
Majstersztykiem było natomiast powołanie SdRP. Szefem Rady Naczelnej partii został Aleksander Kwaśniewski, sekretarzem generalnym Leszek Miller. Ważne role w nowym ugrupowaniu odgrywali Józef Oleksy i późniejszy kandydat na prezydenta Włodzimierz Cimoszewicz, który został szefem małego, 23-osobowego, Klubu SdRP w Sejmie. Sygnał do opinii publicznej poszedł jasny: idzie nowe. W istocie partia miała dziedziczyć po PZPR nie tylko złą sławę, ale też przywiązanie przynajmniej części wyborców i majątek, który dawał jej uprzywilejowaną pozycję na polskiej scenie politycznej wobec biedy kształtujących się postsolidarnościowych ugrupowań. Pragmatyzm członków nowej formacji nie ograniczył ich nawet w sięgnięciu po tzw. moskiewską pożyczkę, a tylko nieliczni, jak Nałęcz, dowiedziawszy się o niej, zaprotestowali.
Duet Kwaśniewski-Miller nie miał natury pięknoduchów, szybko pojęli, jak twardo trzeba grać w nowych warunkach. Kluczowe było porozumienie utożsamianego ze skrzydłem reformatorskim w PZPR Kwaśniewskiego, który od kilku lat mógł liczyć na dyskretne wsparcie Jaruzelskiego (co miało zapewne nie tylko symboliczne znaczenie) z Millerem, w którym zbawienia upatrywali bardziej konserwatywni działacze. Na fotografiach ze zjazdu nie ma końca uściskom i pocałunkom obu liderów.
Rakowski do ostatniej chwili zabiegał o to, by Fiszbach – ze względu na kaznodziejski styl wypowiadania myśli zwany pastorem – nie robił frondy. Do SdRP doproszono trochę środowisk związkowych, kombatanckich, a nawet chrześcijańskich współpracujących z władzami w PRL, którym patronował Kazimierz Morawski.
Rozwiązanie
Uchwałę o samorozwiązaniu partii zredagował Zbigniew Siemiątkowski. W kolejnych dniach obrad delegaci dostali już nie „Trybunę Ludu”, lecz „Trybunę Kongresową”, która zaraz po zjeździe przekształciła się w „Trybunę”. Gazeta pozostała w rękach SdRP, a jej naczelnym był Marek Siwiec. „Kultura” paryska docinała potem w kwietniowym numerze, że kioskarzom wszystkie te trybuny zaczęły się mylić.
Karty na przyszłość były już rozdane. Rakowski jeszcze na chwilę, o godz. 1.30, już 29 stycznia, reaktywował XI Zjazd PZPR, by pożegnać sztandar. „Poczekajmy jeszcze, co powie historia o tej partii…” – ciągnął wyraźnie przemęczony. Apelował, by „nie znęcać się nad PZPR”. Gdy padło słynne potem „Sztandar wyprowadzić” – wynoszono go majestatycznie, delegaci podchwycili ton „Międzynarodówki”, który Sala Kongresowa usłyszała wtedy ostatni raz. Partia ledwie przekroczyła czterdziestkę, chociaż tylko lekko starsza od filmowego Karwowskiego, nikomu już nie była potrzebna.
Na zapleczu Sali Kongresowej stał fortepian, po południu 29 stycznia, gdy delegaci się rozjechali, oparci o instrument Kwaśniewski, Miller, Rakowski, Siwiec i Unger raczyli się – jak wspomina ostatni pierwszy sekretarz PZPR – whisky. „No chłopy, za wasze zdrowie i powodzenie. Za 10, 15 lat lewica stanie twardo na nogi” – słowa Rakowskiego brzmiały trochę jak proroctwo, a trochę jak toast.
Autor jest historykiem i politologiem, adiunktem w ISP PAN, publicystą, działaczem politycznym i państwowym.