Co roku 11 listopada prezydent RP przechodzi Traktem Królewskim pod pomniki 150 lat polskiej historii. Od marszałka Francji z rzymskim mieczem w dłoni po marszałka Polski wspartego z zadumą na głowni szabli. Po drodze są pomniki pisarza, kardynała, astronoma, dowódcy armii podziemnej i trzech polityków: ludowca, premiera pianisty oraz endeka, przed którym skrajna prawica co roku odprawia swoje egzekwie.
Na Trakcie Królewskim są także pomniki tej części polskiej historii, którą raczej zamiata się pod dywan. Jest kościół zbudowany na powitanie cara Aleksandra jako króla Polski. Jest pomnik partyzantów Gwardii Ludowej oparty na granicie z mauzoleum Hindenburga.
Jest też w stolicy skwer Willy’ego Brandta, za to, że uznał polską granicę i ukląkł w Warszawie. Ma swój plac carski generał Sokrates Starynkiewicz, który wprawdzie pacyfikował Kaukaz, ale w priwislanskim kraju budował wodociągi. I ma w końcu swój pomnik także Stalin – PKiN.
Wracając na Trakt: stoją na nim dwa pomniki cudzoziemców: figurka francuskiego generała wychodzącego zamaszystym krokiem z gmachu giełdy, niegdyś KC PZPR, ku kawiarniom Nowego Światu, oraz popiersie amerykańskiego prezydenta, który nie sprawia wrażenia ujarzmiciela moskiewskiego imperium zła, raczej przemawia do swojej ambasady.
Nieco dalej, przy Parku Ujazdowskim, jest miejsce, którego lepiej, żeby nie było. Tu 5 października 1939 r. Hitler odbierał defiladę zwycięskiego Wehrmachtu. Tego miejsca nie odczarowują okoliczne pomniki: ani Reagana, ani Grota-Roweckiego, ani Paderewskiego, ani Dmowskiego z Piłsudskim. To puste miejsce drażni dlatego, że stolica Polski całkowicie wytarła ze swej skamieniałej pamięci człowieka, który jest symbolem podtrzymania wojny z Hitlerem mimo wycofania się z niej Francji. Nie ma na Trakcie Królewskim popiersia Winstona Churchilla, nie ma też w Warszawie jego ronda, choć to w ogromnej mierze dzięki niemu polscy lotnicy mogli w Bitwie o Anglię brać odwet na niemieckiej Luftwaffe, a marynarze w Bitwie o Atlantyk tropić U-Booty i ścigać „Bismarcka”.
Jesienią 1940 r. i wiosną 1941 r. Churchill był jedyną nadzieją okupowanego kraju i 26 tys. „turystów Sikorskiego”, którzy po klęsce Francji dotarli do Szkocji. I Churchill nie zawiódł o tyle, że nie poszedł na proponowany przez Hitlera układ: kontynent będzie niemiecki, za to Wielka Brytania niewielkim kosztem zwrotu dwóch byłych kolonii niemieckich utrzyma swe zamorskie imperium. Już choćby za ten cień nadziei, że kwestia polska nie została zamknięta na następne sto lat, bo wojna, która się zaczęła 1 września 1939 r., miała trwać, i Polska miała, wprawdzie okopanego na swej wyspie, ale jednak walczącego sojusznika, należy się „brytyjskiemu buldogowi” bryła polskiej pamięci na Trakcie Królewskim.
Wojna nie do wygrania
Coś się bowiem nie zgadza w naszym budżecie pamięci, skoro Churchilla skazujemy na granitowy niebyt – za jego umizgi do Stalina w 1941 r., za tłumienie prawdy o Katyniu, za brutalne naciski na Mikołajczyka, by uznał linię Curzona i dogadał się z Bierutem. Za grę losem Polski w Teheranie i kontrakt, który procentowo miał ustalić wpływy Rosji i Zachodu w krajach Europy Środkowo-Wschodniej: w Rumunii 90:10, w Grecji 10:90, w Jugosławii i na Węgrzech 50:50, a w Bułgarii 75:25. Ten handel kresowymi krajami nie dotyczył Polski, Austrii i Niemiec. Churchill, który jako młody oficer uczestniczył w ostatnich wojnach kolonialnych, w sprawie Polski nie zaproponował Stalinowi żadnej receptury. W Jałcie nie miał już złudzeń, ale też i siły przebicia wobec Roosevelta, który – chory i niechętny wobec gasnącego brytyjskiego imperium i brytyjskiego premiera – chciał w Stalinie widzieć partnera nowego światowego ładu.
Niemniej to właśnie Churchill rozczarowany łamaniem przez Stalina porozumień i oburzony porwaniem przez NKWD 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego zlecił w kwietniu 1945 r. Połączonemu Sztabowi Planowania naszkicowanie anglosaskiej ofensywy z udziałem dywizji polskich i niemieckich, która miałaby wyprzeć Armię Czerwoną z Polski. To na tę wojnę liczył generał Anders i ci żołnierze polskiego podziemia, którzy odmawiali ujawnienia się nowym władzom. Założenia tej ofensywy – nazwanej Nie do Pomyślenia (Unthinkable) – czytelnik może dziś poznać z wnikliwej książki, życzliwego zresztą Polsce, brytyjskiego historyka Jonathana Walkera, „Trzecia wojna światowa. Tajny plan wyrwania Polski z rąk Stalina”.
Masową wyobraźnią historyczną w Polsce w dużej mierze rządzą dziś autorzy politfantasy. W kolejnych książkach przewracają przyszłość do góry nogami. Wygrywają przegrane bitwy. Nieskuteczne sojusze z realu zastępują skutecznymi – wziętymi z kapelusza. Za dotknięciem czarodziejskiej różdżki modernizują i uzbrajają kraj. Prowadzą wyśmienite kampanie dyplomatyczne. Z dnia na dzień zmieniają fronty. Zrzucają z piedestałów jednych polityków i dowódców, a stawiają innych. U Walkera nie ma niczego takiego. Jest zarys polskiej wojny, kalkulowanej wiosną 1945 r. przez brytyjskich sztabowców. I chłodne wnioski na dzisiaj – lepiej, że do tej wojny nie doszło.
Hipotetyczne uderzenie dywizji brytyjskich, amerykańskich, polskich oraz – tak jest! – niemieckich, miałoby się zacząć 1 lipca 1945 r. w dwóch kierunkach. Przez sowiecką strefę okupacyjną na Bydgoszcz, Gdańsk; oraz przez Lipsk i Poznań na Wrocław. Główna bitwa pancerna rozegrałaby się na Pomorzu. Stalin nie mógłby liczyć na podległe sobie dywizje polskie, ale na czeskie – jak najbardziej. Gdyby jesienią nie chciał się wycofać z Polski, to ofensywę należałoby kontynuować za Wisłę. Na wschodzie alianci mieliby te same logistyczne problemy co Napoleon i Hitler – ogromne przestrzenie i brak dróg, podczas gdy Stalin mógłby rozszerzać wojnę na Skandynawię, Turcję i Bałkany, sprzymierzyć się z Japonią. Zimą 1945/46 ta wojna byłaby nie do wygrania. Brytyjscy planiści nie uwzględniali jeszcze bomby atomowej. Ale gdy w 1946 r. Amerykanie ocknęli się ze swej wiary w porozumienie z Wielkim Niedźwiedziem i – już mając w kieszeni kilka bomb – szkicowali plan Pinczer (wojnę ze Stalinem), to liczyli się raczej z ofensywą Armii Czerwonej aż po Pireneje i prowadzenie wojny powietrznej z Wysp Brytyjskich, Egiptu i Indii…
Plan Unthinkable był szaleńczy – kończy Walker. Wynikał po części z poczucia winy Churchilla wobec Polski, a po części z jego frustracji, że Stalin na każdym kroku oszukiwał sprzymierzonych. Niemniej nawet jeśli Churchill „zbyt późno zdał sobie sprawę, jak groźny jest Stalin, to i tak uzmysłowił to sobie rok wcześniej niż jego amerykańscy sojusznicy”. Dla kraju nad Wisłą – można dodać – ta polska wojna byłaby zapewne kolejną katastrofą. Jeszcze raz przez Polskę przetoczyłby się niszczycielski walec, a obecność sprzymierzonych dywizji Wehrmachtu inaczej wytyczyłaby powojenną granicę polsko-niemiecką. Dobrze, że w 1945 r. brytyjscy sztabowcy snuli plany nie do pomyślenia, ale chyba lepiej, że Zachód gorącą wojnę polską zastąpił w końcu zimną wojną wschód–zachód, która długo trwała i także pochłonęła setki tysięcy ofiar – nie tylko w Korei czy Wietnamie – ale zakończyła się upadkiem komunizmu i rozpadem ZSRR.
Nie było i nie będzie nieskazitelnych przywódców czasów wojny. Każdy triumfator ma na sumieniu jakieś collaterall damage i friendly fire – szkody uboczne i bratobójczy ostrzał. A Churchill w 1945 r. był szczególnym zwycięzcą. Wygrał wojnę z Hitlerem, ale przegrał swój świat – brytyjskie imperium i wolność tej części Europy, której Wielka Brytania dawała w 1939 r. gwarancje. Toteż w Polsce jest postacią sporną. Opinie o nim Sikorskiego, Andersa, Mikołajczyka, Cata-Mackiewicza były różne w różnym okresie. Od pełnego nadziei zaufania po rozgoryczone oskarżenia o sprzedanie Polski Stalinowi. W 1940 r. premier Wielkiej Brytanii fotografował się na tle brytyjskiego czołgu z premierem polskiego rządu emigracyjnego i przywódcą Wolnych Francuzów, ale ten triumwirat okazał się mrzonką. W 1941 r. tę małą trójkę zastąpiła Wielka Trójka, z której pod koniec wojny Wielka Brytania została wyimpasowana. A po śmierci Roosevelta przez pewien czas niemal wszystkie karty w obozie alianckim rozdawał Stalin.
Odrzucona miłość niekiedy zmienia się w nienawiść. Nie ma szalbierstwa, którego polscy autorzy nie przypisywaliby po Jałcie Churchillowi – już nie tylko tolerowanie kłamstwa katyńskiego, niechętną pomoc Powstaniu Warszawskiemu czy wykluczenie Polaków z defilady zwycięstwa w Londynie, ale wręcz spowodowanie katastrofy gibraltarskiej z obawy, by Stalin znów nie zmienił frontu. Dowodów na zamach nie ma. Ale czarna legenda jest. Choć nie brak też chłodnych opinii, że liczą się fakty, nie mity. A w sporze ze Stalinem o powojenny kształt i ustrój Polski Churchill nie miał w Roosevelcie zbytniego sojusznika.
Siła słowa
Angielski historyk Max Hastings zaczyna swą książkę „Wojna Winstona” stwierdzeniem, że Churchill był najwybitniejszym Anglikiem w historii i „jedną z największych postaci XX w., a właściwie wszech czasów”, a kończy gorzką uwagą, że Stalina bawiło przymilanie się starego imperialisty, który już nie miał wpływu na bieg wydarzeń. „Był to smutny koniec wspaniałego przywództwa czasu wojny, gdy brytyjski premier niczym lew leżał na plecach, pozwalając się wielkiemu niedźwiedziowi łaskotać po piersi”. Nawet jeśli jego przywództwo w czasie II wojny światowej nie było doskonałe, to „nie ulega wątpliwości, że w całej historii brytyjskiej żaden inny rządzący nie nadawał się bardziej do przewodzenia narodowi w momencie największego zagrożenia i daj Bóg, by żaden już nie musiał się z takimi okolicznościami zmierzać”.
Z kolei Roy Jenkins, laburzystowski polityk, twierdzi w znakomicie napisanej biografii Churchilla, że jego geniusz nie polegał na militarnych przewagach, lecz na sile słowa. Poza Bitwą o Anglię ponosił porażki. W 1915 r. pod Gallipoli. W 1940 r. w Norwegii. Aż do 1942 r. w Afryce. Potrafił nie tylko zapalić, ale i podtrzymać w Brytyjczykach wolę oporu. Choć nie udało mu się wciągnąć do wojny Ameryki, dopiero atak na Pearl Harbor przesądził sprawę, to jednak Churchill wbijał do głów po obu stronach Atlantyku ideę anglo-amerykańskiej wspólnoty, która przetrwała powojenny upadek brytyjskiego imperium i awans USA do rangi supermocarstwa. W 1946 r. doradzał Europie kontynentalnej utworzenie własnych Stanów Zjednoczonych, ale Wielką Brytanię widział po stronie ludzi mówiących po angielsku.
Amerykańscy izolacjoniści nie znosili Churchilla, bo wciągał ich kraj do przejęcia globalnej odpowiedzialności, z jakiej wycofywała się Wielka Brytania. Stąd skrajnie prawicowy kandydat na prezydenta USA w 2000 r. Pat Buchanan w wydanej właśnie po polsku książce „Churchill, Hitler i niepotrzebna wojna” obwinia Churchilla nie tylko o wywołanie obu wojen światowych, ale i przyczynienie się do obecnej degradacji Ameryki. Trzeba było wszystko robić inaczej. W 1914 r. zostawić Europę kontynentalną Niemcom. W 1918 r. nie tworzyć żadnej Polski. W 1939 r. nie dawać jej gwarancji, a już na pewno 3 września nie wypowiadać Hitlerowi wojny. Są ważniejsze sprawy na świecie niż Polska. Według Buchanana Churchill, ufając Stalinowi w 1941 r., popełnił większy błąd niż Chamberlain w 1938 r., ufając Hitlerowi. Wniosek ten sam co u niektórych polskich prawicowców – trzeba było dać Hitlerowi wolną rękę w Europie Środkowo-Wschodniej, by razem z nim rozprawić się z czerwoną zarazą.
Szkicowanie alternatywnych biegów historii pozwala niekiedy lepiej zrozumieć zawirowania w naszych czasach. Ale też bardzo szybko uwodzi w rejony politycznej fantastyki. Podczas gdy pamięć historyczna powinna opierać się na rozumieniu przeszłości, którą od współczesności oddziela przepaść oczekiwań i doświadczeń. Henry Kissinger mawia, że historia to nie przepis kucharski. Historyczne analogie wymagają za każdym razem innych odpowiedzi.
Pamięć historyczna to nie kościół z figurami świętych i niezmienną liturgią słowa. To znajomość kluczowych faktów i ich współzależności, rozumienie zmiennego ducha czasu, innych niż dziś mentalności i horyzontów. Nic w historii nie jest wieczne. Każde pokolenie ma własne urazy i fascynacje historyczne, każda formacja może pokusić się o własnego Herodota czy Tukidydesa, którego pewnie zakwestionują następcy. Jeśli na Trakcie Królewskim powinno się dziś znaleźć popiersie Churchilla, to nie dlatego, że był przywódcą bez skazy, tylko dlatego, że mimo Teheranu i Jałty również Winston miał swój pokaźny wkład w to, że Polska – okaleczona, ale też zaokrąglona o ziemie zachodnie, osamotniona w czasie swego czterdziestoletniego marszu przez pustynie, ale przecież także nie do końca, dotarła do w miarę bezpiecznej przystani. W sierpniu 1944 r. Churchill brutalnie wymusił na Mikołajczyku spotkanie ze Stalinem i Bierutem. Połączenie Londynu z Lublinem było wyrachowanym złudzeniem. Jednak w 1989 r. podobna konstelacja – krajowy Okrągły Stół, z Gorbaczowem i Reaganem w tle, obalił ancien régime i wprowadził Polskę do euroatlantyckich struktur, w których była pół wieku wcześniej.
Tego popiersia nie jesteśmy winni ani dzisiejszym Brytyjczykom, to nie ich sprawa, ani nawet samemu Churchillowi, lecz sobie samym. Polskiej historii takiej, jaka była, a nie tej, która się majaczy niektórym – o polskiej defiladzie w Moskwie u boku zwycięskiego Wehrmachtu. Realna prawda na dziś jest taka, że z opóźnieniem, ale jednak, Polska wychodzi na swoje i dlatego Warszawę powinno być stać na wielkoduszność. Skoro na placu Powstańców Warszawy – do 1957 r. Napoleona – cichcem stanęło popiersie Cesarza, mimo że Bonaparte permanentnie zdradzał sprawę polską, to na przeklętym miejscu w Alejach Ujazdowskich powinno stanąć popiersie Churchilla. W końcu w 1940 r. Winston skutecznie stawił czoła Adolfowi, a i jałtańska PRL z dzisiejszego punktu widzenia okazała się czymś więcej niż kadłubowe Księstwo Warszawskie czy carskie Królestwo Polskie.
Dobrą okazją dla wzniesienia takiego pomnika byłaby przyszłoroczna 75 rocznica Bitwy o Anglię.
PS Wielkoduszność powinniśmy wykazać zresztą nie tylko wobec Churchilla, również wobec księcia Adama Czartoryskiego. Jest skandalem, że premier rządu powstańczego w 1831 r., który potem przez 30 lat był w Paryżu rezydentem nieistniejącego państwa polskiego i mecenasem Wielkiej Emigracji, nie ma w Warszawie swego miejsca. Jest podejrzany, bo w młodości był przyjacielem i ministrem cara, planował rozbicie Prus i unię polsko-rosyjską, bronił na kongresie wiedeńskim 1815 r. polskich interesów – z podobnym skutkiem jak Churchill w Jałcie – i nie zginął z szablą w ręku...