„Jack Strong” nie jest, niestety, ani filmem o obywatelu Kuklińskim, ani filmem o pułkowniku Wallenrodzie, a jedynie balsamem na polską duszę tak wymęczoną przez trudne dzieje. Jest też prezentem dla Amerykanów, szarpanych dziś przez rosyjskie podsłuchy i bohaterskich zdrajców we własnych szeregach. Żyjemy w czasach nachalnej reklamy i mało przejrzystych wyborów i zasług. W PRL klajstrowały mózgi czerwone transparenty z hasłami o wiecznej przyjaźni z ZSRR i zapewnieniami, że partia z narodem, naród z partią. A teraz krzykliwy PR, że wystarczy pójść do kina, by zobaczyć, jak dzielny Polak samotnie rzuca wyzwanie azjatyckiemu imperium – i wygrywa.
Pasikowski chwyta tematy gorące, ale kłopot z doprecyzowaniem głębszych sensów niekiedy przesłania łopatologią. Tak było w „Pokłosiu”, gdy ukrzyżował swego bohatera na drzwiach stodoły. I tak jest w „Jacku Strongu”, gdzie moralną dwuznaczność zdrady oficera sztabowego przesłania zapewnieniem Zbigniewa Brzezińskiego, że ich człowiek w Sztabie Generalnym LWP dobrze się przysłużył Polsce. Z filmowego punktu widzenia to jedynie słowa – Brzeziński jest w tej sprawie stroną tak samo jak Jaruzelski. Ich opinie o Kuklińskim nie rozwiązują żadnej z wątpliwości, z jakimi widz – po latach zawziętych debat wokół sprawy Kuklińskiego – wchodzi w 2014 r. do sali kinowej.
„Jack Strong” jest zrobiony pod prosty strychulec. Oto wybitny oficer sztabowy pod wpływem interwencji w Czechosłowacji w 1968 r. i masakry na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. przeszedł moralny wstrząs i z patriotycznych pobudek zaproponował Amerykanom współpracę. Materiały, które dostarczał CIA w latach 70., odwróciły jakoby plany NATO obrzucenia Polski pociskami atomowymi w wypadku radzieckiego ataku na Europę Zachodnią. A powiadomienie w 1981 r. o stanie wojennym pozwoliło Waszyngtonowi nasilić zimną wojnę, co osiem lat później doprowadziło do upadku komunizmu.
I to by było na tyle. Żadnego niedookreślenia, żadnej szarej strefy, żadnych wątpliwości. I to w czasach, gdy już tylko drugorzędne kino akcji wystawia agentom tajnych służb nieskazitelne pomniki. „Jack Strong” kinem akcji nie jest mimo hollywoodzkich zapożyczeń (absurdalna gonitwa samochodowa ulicami Warszawy). Nie jest także intelektualnym pojedynkiem między wrogimi tajnymi służbami, jak w brytyjskim „Szpiegu”. Ani opowieścią o psychicznej i moralnej degradacji agenta, przekręcanego kilka razy z jednej strony na drugą – jak w emitowanym właśnie przez TVP serialu „Homeland”. Film o Ryszardzie Kuklińskim być może w Ameryce będzie oglądany jako jeszcze jeden film szpiegowski. W Polsce jest to część klasycznego kina wojenno-patriotycznego, z tym że, niestety, bliżej schematów Bohdana Poręby niż wątpliwości Wajdy czy Munka. „Hubal” miał być pomnikiem wojskowego nieposłuszeństwa w słusznej sprawie – niezgoda na kapitulację, nawet kosztem prowokowania terroru okupanta. U Pasikowskiego jest przejście na stronę wroga jako dowód bohaterstwa i patriotyzmu.
Zdrada to najstarszy motyw kultury. Za zdradę zaufania Pana Adam i Ewa otrzymali karę śmierci. Odwrotnie Prometeusz. Za wykradzenie tajemnicy ognia bogowie skazali go na wieczne męki. Zarazem jednak zdrajca to rewers świętego. W „Mesjaszu” Klopstocka Jezus oddala od Judasza Anioła Stróża – ten niebiański kontrwywiad – by szatan miał do niego dostęp. W końcu któryś z apostołów musi się ześwinić, jeśli ofiara odkupienia ma zadziałać. I padło na Judasza.
Zdrada to broń słabych i upokorzonych. Herman, wódz Cherusków, który wprawdzie został obywatelem Rzymu i generałem rzymskiej armii, wciągnął w Las Teutoburski legiony Warusa i zniszczył je. Bohdan Chmielnicki, szlachcic Rzeczpospolitej, stanął na czele kozackiego powstania i oddał Rosji całe Zadnieprze. W grudniową noc 1812 r. w Taurogach pruski generał Yorck von Wartenburg na własną rękę podpisał sojusz z Rosjanami, wbijając resztkom wielkiej armii Napoleona nóż w plecy. O homerycką zdradę pomawia w „Obłędzie” Piotr Zychowicz generała Okulickiego. Wbrew rozkazom wodza naczelnego rządu londyńskiego Okulicki miał na polecenie Rosjan wywołać powstanie w Warszawie, a po fikcyjnym wyroku śmierci żył w ZSRR pod zmienioną tożsamością… To domniemanie zdrady szubrawej.
Ale w polskiej mitologii narodowej XIX w. roi się od przykładów zdrady chwalebnej – mamy na to nieprzekładalne pojęcie: wallenrodyzm. Rzeczpospolita została rozebrana przez drapieżnych sąsiadów, więc należy wchodzić w ich struktury wojskowe i państwowe, by działać na ich zgubę. Ale mamy też w „Kordianie” polemikę z taką pokusą. Zamach koronacyjny się nie udaje. Car Rosji zostaje królem Polski, a zamachowiec-nieudacznik staje przed plutonem egzekucyjnym. Może nawet dosięgło go carsko-królewskie ułaskawienie, ale co z tego...
Wprawdzie jesteśmy dumni, że w polskiej historii nie było królobójstwa (choć Hryniewiecki skutecznie zamachnął się na Aleksandra II), że Polska pozostawała wierna sojuszom, nawet gdy sojusznicy ją zdradzali, książę Józef Poniatowski nie porzucił Napoleona, choć w 1813 r. namawiał go do tego książę Adam Czartoryski. Jednak w Europie nie brak stereotypu pokrętnego Polaka, który zdradzony przez sojuszników sam ich zdradza, by zemścić się za ich zdradę. W „Enigmie” – szpiegowskiej powieści Roberta Harrisa – czarnym charakterem jest Polak Adam Pukowski, łamiący dla Brytyjczyków tajny kod niemieckich okrętów podwodnych. Znienawidził jednak Anglików w 1943 r., gdy na liście katyńskiej znalazł nazwisko swego ojca, a z tajnej angielskiej depeszy dowiedział się, że należy ukrywać prawdziwych sprawców masakry. Postanowił zemścić się na wiarołomnych sojusznikach, przekazując przez portugalskiego dyplomatę wiadomość Niemcom, że ich kod został złamany. Jednak MI5 działa sprawnie. Polak zawczasu ginie z rąk brytyjskiego kontrwywiadu, a Portugalczyk dostaje ostrzeżenie. Polityka w czasie wojny to szara strefa, gdzie makiaweliczny cynizm opiera się na zasadzie mniejszego zła.
Robert Harris to poważna firma. W dwóch wielkich powieściach przenicował mechanizmy walki o władzę w starożytnym Rzymie. Roman Polański sfilmował jego powieść o tym, jak CIA sterowała karierą brytyjskiego premiera („Ghostwriter”). A w swym najnowszym bestsellerze „Oficer i szpieg” zajął się aferą Dreyfusa z 1894 r., oskarżeniem jedynego Żyda w sztabie generalnym o zdradę na rzecz Niemiec, a następnie odkręcaniem oskarżeń przez nowego szefa kontrwywiadu.
Szpieg i zdrada, działanie w szarej strefie moralnej odpowiedzialności to ulubiony temat literatury faktu i kina sensacyjnego. Na tej dwuznaczności żerują seriale, w których agenci CIA czy MI6, pozostawieni sami sobie, muszą podejmować karkołomne decyzje. Wiemy z powieści Johna Le Carré, że dwuznaczne są też same tajne służby. Roi się w nich od cynicznych karierowiczów, nieudolnych szefów, podwójnych agentów i kretów. Sojusznicze służby wywiadowcze, jak CIA czy NSA, są dla brytyjskiego MI6 konkurentami. Zaś wrogie – jak kiedyś enerdowska HVA czy KGB – budzą respekt, czasem podziw, poczucie wzajemnej fascynacji. Można to było obejrzeć w świetnej scenie „Szpiega”, kiedy podczas libacji kierownictwo brytyjskiego kontrwywiadu MI5 w uniesieniu śpiewa hymn radziecki. Niby żartem. Przekaz tego obrazu był prosty: kto z kim walczy, ten się poniekąd z nim utożsamia. To kinowa ilustracja syndromu Kima Philby’ego, jednego z Piątki Wspaniałych z Cambridge, którzy od lat 30. do 50. byli radzieckimi szpiegami w brytyjskim kontrwywiadzie. Nie dla pieniędzy i nie dla marksizmu, raczej dla imperialnej przygody w komunistycznym wydaniu, którą przestało zaspokajać gasnące Imperium Brytyjskie.
James Bond Iana Fleminga czy Smiley Johna Le Carré to kreacje literackie. Kreacja filmowa to perypetie bohaterów takiego serialu, jak „The Americans”, czy sensacyjnego filmu „Salt” – radziecka agentka-śpioch w USA, którą budzi już po pierestrojce złowrogi szef (Daniel Olbrychski), by pomogła rosyjskiej tajnej służbie zniszczyć Amerykę. Pomaga jednak Amerykanom.
Ciekawsze są kreacje oparte na autentycznych historiach, jak „Pułkownik Redl” – o zdrajcy w austriackim sztabie generalnym przed 1914 r. Szantażowany z powodu homoseksualizmu zdradzał Rosjanom plany mobilizacji. Aby uniknąć skandalu, władze wojskowe pozwoliły mu popełnić samobójstwo. Scena, w której Brandauer miota się po pokoju hotelowym, nie potrafiąc sięgnąć po leżący na stoliku rewolwer, była aktorskim majstersztykiem. Nie było takiego mistrzostwa w „Walkirii” – o zamachu na Hitlera. Tom Cruise jako Stauffenberg był amerykańskim kowbojem, a nie niemieckim arystokratą należącym w młodości do kręgu ezoterycznego poety Stefana Georgego.
Z „Jackiem Strongiem” sprawa jest niby prostsza. Marcin Dorociński nie ma kłopotów z wcieleniem się w pułkownika LWP, robi to świetnie. Gorzej z przesłaniem filmu. Czy rzeczywiście agent CIA z czasów PRL to bohater naszych – pokolenia powojennego – czasów? Film to sugeruje. Natomiast prominentni agenci w swych wydawanych po 1989 r. wspomnieniach raczej się usprawiedliwiają. Kukliński w rozmowach z Marią Nurowską „Mój przyjaciel zdrajca” (2004 r.), a Jerzy Pawłowski – słynny szermierz i oficer LWP – w dość żałosnym „Najdłuższym pojedynku” (1993 r.). Obie opowieści są mało składne. Obaj w czasie okupacji byli wyrostkami. I jeden, i drugi widział śmierć i gwałt, i jeden, i drugi widział z zewnątrz klęskę powstania w Warszawie. Dorastali po wojnie. Trudno im czynić zarzut z tego, że w czasach stalinowskich nie mieli obiekcji ze związaniem swej życiowej kariery z wojskiem. To był ich wybór. Dla wielu innych z ich pokolenia – akurat w tamtych czasach – nie do przyjęcia ze względu na ograniczoną suwerenność Polski. Lata 60. to w obu wypadkach świetna kariera w ramach systemu. Pawłowski – ulubieniec władz i salonów, a zarazem szeregowy agent peerelowskiego wywiadu. Kukliński – oficer sztabowy, ceniony także w Moskwie. Z czasem decydują się na współpracę z wywiadem mocarstwa, które w 1945 r. pozostawiło Polskę na pastwę Stalina, a potem traktowało jako miękkie podbrzusze radzieckiego imperium. Ich dochodzenie do zdrady mogłoby być tematem subtelnych powieści na miarę Grahama Greena. Na to jednak musieliby mieć dystans do siebie i swojej roli. Niestety, ich opowieści są z drugiej ręki, blade i stereotypowe. Obaj porównują się do podchorążaków Piotra Wysockiego, mówią o swym wstręcie do komunizmu i zapewniają, że w zasadzie nie brali pieniędzy. Pawłowski dodaje, że szpiegostwo to było coś z gry. A Kukliński, że to z oburzenia na strzelanie do robotników przez wojsko w Polsce i na radzieckie, jak i amerykańskie plany wojenne, grożące unicestwieniem Polski.
Obie historie mogłyby być materiałem na świetny film, gdyby główne postaci potraktować z dystansem. O znakomitym sportowcu, któremu woda sodowa uderzyła do głowy i w końcu przegrał swój ostateczny pojedynek, nie dlatego, że po światowych sukcesach na planszy spędził dziewięć lat w peerelowskim więzieniu, ale dlatego, że nie odzyskał dobrego imienia także po upadku komunizmu. A opowieść o Kuklińskim powinna pozostawić o wiele więcej pytań niż złotych ramek do portretu Silnego Jacka, który samotnie zapobiegł atomowej zagładzie. Film Pasikowskiego to bardziej jednowymiarowe odfotografowanie legendy niż refleksja nad skomplikowaną rzeczywistością Polski i polskich decydentów w czasach zimnej wojny. Historycy nadal uważają, że sprawa Kuklińskiego miała drugie dno, że Kukliński wcale nie musiał być samotnym kowbojem, bo nie tylko jemu chodziło o modyfikację amerykańskich planów, że również zniknięcie jego synów w Ameryce to przykrywka zmiany tożsamości, tańszej niż ochrona przed zemstą KGB.
Rzecz w tym, że niepodobna dziś nakręcić laurki o szpiegu. Zbyt wiele wychodzi na jaw o metodach działania tajnych służb. Zbyt wiele wiadomo o totalnej inwigilacji – o psychicznym i moralnym szantażu w tajnych służbach, o cynicznych karierach agentów Tomków, o podsłuchiwaniu sojuszników, o amerykańskich agentach, którzy akurat z Chin i Rosji na cały świat gwiżdżą o tym, że CIA łamie wszelkie prawa – by bezkrytycznie kupować opowiastki o jednym takim, który uratował Polskę.
Światło, Tykociński, Kukliński, Pawłowski to puzzle w układance historii Polski czasów zimnej wojny. Trzeba je znać, ale nie warto ich heroizować niezależnie od tego, jak bardzo przyczynili się do demontażu radzieckiego systemu. Światło swymi opowieściami w Wolnej Europie wpłynął na odwilż po śmierci Stalina. Pawłowski, donosząc CIA, czym handlują koledzy i kto dowodzi jaką dywizją, komunizmu nie podkopał ani na centymetr. Tykociński, porzucając misję wojskową w Berlinie Zachodnim, na pewien czas zdezorganizował peerelowski wywiad w Niemczech. A Kukliński? Cóż, zdradzając CIA plany Jaruzelskiego, stanowi wojennemu nie zapobiegł, chyba raczej uspokoił Amerykanów, że to tylko tyle. A czy pokrzyżował ofensywne plany wojenne Układu Warszawskiego? To ładnie brzmi w zajawce filmu: nasz Rysiek niczym Batman ratuje świat. Historyczna prawda jest chyba dużo bardziej skromna. Dzięki Kuklińskiemu Amerykanie dużo się dowiedzieli, ale wybuchowi wojny nuklearnej zarówno w czasie kryzysu kubańskiego, jak i w latach 70. i 80. zapobiegli przede wszystkim politycy, a nie wojskowi. Jakiekolwiek by były zasługi Olega Pieńkowskiego czy Ryszarda Kuklińskiego.
W każdym razie dla nas w 2014 r. lepiej byłoby, gdybyśmy mogli być pewni, że żaden wybitnie utalentowany polski sztabowiec nie zechce ratować pokoju na własną rękę i według własnego widzimisię zbawiać Polski. Miejmy nadzieję, że gdy za kilkanaście lat powstanie już euroarmia, to żaden polski pułkownik nie przymierzy się do Wallenroda, uważając, że dla ratowania polskiej suwerenności wystarczy podrzucić bardzo dalekiemu sąsiadowi na wschodzie plany europejskiego systemu antyrakietowego, w nadziei, że ten w podzięce nie wymierzy w Polskę własnych głowic.