Konfederatom (patrz ramka) brakowało wszystkiego, a najbardziej butów. Dlatego ich oddziały zaopatrzeniowe zapuszczały się coraz głębiej na terytorium wroga. Armia Północnej Wirginii, dowodzona przez legendarnego już wtedy generała Roberta E. Lee, przekroczyła graniczny Potomak dwa tygodnie wcześniej z jasno wytyczonym planem – za wszelką cenę przenieść działania wojenne z wymęczonej Wirginii na północ do Pensylwanii, na terytorium Unii.
Lee poruszał się po omacku. Kilka dni wcześniej nieopatrznie dał zbyt dużo swobody dowódcy swojej kawalerii gen. Stuartowi, a ten – niesiony wrodzoną fantazją – ruszył w daleki rekonesans i przez kilka dni nie było z nim kontaktu. Trudno było konfederatom prowadzić zwiad na piechotę, więc poruszali się bardzo ostrożnie, korzystając z informacji mieszkańców pobliskich osad i szpiegów.
Dzień pierwszy
Gdy 28 czerwca 1863 r. jeden z nich doniósł Lee, że jego 75-tys. armia ma przed sobą 90 tys. żołnierzy Unii pod dowództwem gen. George’a Meade’a, było już za późno na gwałtowne manewry, z których słynął dowódca konfederatów. Jeden z amerykańskich historyków porównał tę sytuację do przypadkowego spotkania dwóch rewolwerowców – nie było już pytania: czy, tylko kiedy zaczną do siebie strzelać. I kto odda pierwszy strzał.
Nazywał się Marcellus Jones. Choć zaciągnął się do kawalerii Unii jako szeregowy, 1 lipca 1863 r. był już porucznikiem, głównie z powodu uznania, jakim darzyli go towarzysze broni. Dowodzony przez niego niewielki oddział ze stanu Illinois był przednią strażą, która prowadziła zwiad na zachód od niewielkiej mieściny Gettysburg w hrabstwie Adams. Konfederaci w tym czasie wciąż poszukiwali zaopatrzenia, a że wszystkie okoliczne drogi prowadziły koncentrycznie do Gettysburga, spotkanie rewolwerowców było tylko kwestią czasu.