Nazwano go Śledziem (od wschodniego akcentu), kiedy na przełomie lat 70. i 80. przyjechał do stolicy z Białegostoku. Jego ojciec był tam znaną postacią, dyrektorem wielkiego kombinatu rolnego na Podlasiu. Rysiek był zaś białostockim playboyem, jeździł sportowym Oplem GT, dziewczyny nie pozostawały obojętne. Auto było dwudrzwiowe, linią przypominało Ferrari, robiło wrażenie. Kupił je na giełdzie.
Jesienią 2012 r. Ryszarda W. odnaleźliśmy w prywatnym domu opieki w jednej z podwarszawskich miejscowości. Ciężka choroba przykuła go do łóżka, ale kiedy wspomina stare dzieje, choroba schodzi na drugi plan. Znów jest młody, bezczelnie odważny, znów gra wszystkim na nosie.
Wielka ucieczka srebra
Na przełomie lat 70. i 80., chociaż produkcja i obrót srebrem były pod ścisłą kontrolą państwa, na rynku pojawiło się ono w dużych ilościach, i to w sztabach. Początkowo nie znano źródła jego pochodzenia. Zauważono, że o ile złoto wciąż przemycane było do Polski, o tyle srebrna kontrabanda zmieniła kierunek – transporty wyjeżdżały z Polski na zachód Europy.
Dopiero analiza milicyjnych statystyk doprowadziła do srebrnego źródełka. W tym czasie dochodziło do licznych włamań do fabrycznych magazynów, skąd przestępcy zabierali wykonane ze srebra detale do urządzeń przemysłowych, a także srebro i azotan srebra, używane w rozmaitych procesach produkcyjnych. Włamywano się też do magazynów szpitalnych, skąd zabierano zużyte klisze rentgenowskie – strata niewielka, ale proceder sam w sobie podejrzany. Wytłumaczenie było proste: z odbitek rentgenowskich złodzieje odzyskiwali srebro. Państwu nie opłacało się wdrażać linii technologicznych do przerabiania klisz (z kilograma można było odzyskać ok. 2 dkg srebrnego metalu), ale dla przedsiębiorczych jednostek było to warte grzechu.
Jarosław S., ps. Masa, dzisiaj słynny świadek koronny, wspominając swoje przestępcze początki, opowiadał o pruszkowskiej bandzie Barabasza, włamującej się do fabryk po srebrny łup. Większość późniejszych bossów gangu pruszkowskiego uczestniczyła w tych akcjach, bo srebro przynosiło wielkie zyski.
Nieżyjący już Henryk N., nazywany przez media Dziadem, opisywał w książce „Świat według Dziada” dokonania w srebrnym biznesie swojego brata Wieśka, zwanego Wariatem, lidera gangu wołomińskiego: „Mój brat zajmował się skupowaniem klisz rentgenowskich. Również i ja zarabiałem na tym bardzo dużo pieniędzy. Miał on silną grupę chłopaków z całej Polski oraz przekupionych policjantów, którzy byli na jego zawołanie. Wspólnie okradali największe magazyny ze srebrem. Okradali nawet tych, którzy sami trudnili się kradzieżami i napadami. W końcu zainteresował się tym ktoś z samej góry. Rozbito największy podówczas gang, mający na sumieniu tyle, że do dzisiaj nie ma takiego, który mógłby się z nim równać. Tylko mojemu bratu udało się zwiać”.
Henryk N. mylił się. Udało się uciec nie tylko jego bratu, ale też człowiekowi, który był czołową postacią w srebrnym podziemiu, organizatorem procederu i twórcą technologii odzyskiwania srebra z klisz. To na jego cześć Milicja Obywatelska i Służba Bezpieczeństwa nazwały operację wymierzoną w srebrnych bossów kryptonimem Srebrny Książę. Ryszarda W., zwanego Śledziem, bo o nim mowa, ścigano listami gończymi wraz z Wiesławem N. Obaj znikli bez śladu, co w czasach PRL było nie lada sztuką.
Pierwsza ucieczka Śledzia
Gdy Śledź przybył do Warszawy, miał 22 lata i własną firmę: uszczelnianie okien szwedzką taśmą. – W kilka dni zarabiałem więcej niż mój ojciec przez miesiąc – wspomina.
Był już wówczas chłopakiem po przejściach. Miał 19 lat, kiedy wraz z dwoma kolegami próbował wybrać wolność – podjęli próbę ucieczki przez zieloną granicę do RFN. Pojechali pociągiem do NRD, tam polecony przez kogoś w Polsce przewodnik (Niemiec imieniem Rudi) za 40 tys. wschodnich marek doprowadził ich do granicy z RFN i wskazał w lesie ścieżkę, którą mieli iść dalej. Pobłądzili jednak, dopiero później Rysiek się dowiedział, że szczęśliwie przeszli granicę, ale obrali zły azymut i znów znaleźli się na terytorium NRD. Po kilku dniach spróbowali jeszcze raz, ale przy granicy trwał akurat alarm, patrole szalały. Wpadli.
Rysiek znał niemiecki i zrozumiał, że wzięto ich za szpiegów z RFN. Podobno kilka dni wcześniej znaleziono ślady, że od strony zachodniej do NRD przeniknęła niezidentyfikowana grupa. Domyślił się, że to były ślady jego i dwóch kumpli z Białegostoku, pozostawione podczas poprzedniej próby ucieczki. Odesłano ich do Polski (dostali wyroki w zawieszeniu). Wrócili w glorii nie lada kozaków.
Ta sława zdeterminowała przyszłość przedsiębiorczego chłopaka. Wkręcił się w białostocki półświatek.
Druga ucieczka Śledzia
W 1978 r. dostał wyrok – cztery lata za paserkę. Odpowiadał z wolnej stopy, do odbycia kary już się nie stawił. Wyjechał do Warszawy, tam ukrywał się w wynajętym mieszkaniu. Szybko poznał właściwych ludzi. Docenili jego spryt i zmysł do biznesu. Śledź wrósł w przestępczą Warszawę przełomu dekad Gierka i Jaruzelskiego, stał się jej ważnym elementem.
Jeszcze w Białymstoku przeczytał w jakiejś zagranicznej gazecie artykuł o tym, że w Austrii ktoś ukradł klisze rentgenowskie, żeby odzyskiwać z nich srebro. Należało z emulsji pokrywającej kliszę wyodrębnić śladowe ilości kruszcu. Spróbował na małą skalę, najpierw za pomocą pralki Frania. Efekty były mizerne. Wtedy wymyślił metodę polegającą na spalaniu klisz. Potrzebna była wysoka beczka, nad którą zapalało się kliszę w taki sposób, aby się spopieliła, nie dolatując do dna beczki. Klisza spalała się w powietrzu, na dno opadały srebrne związki. Do Warszawy przywiózł ten patent; był jak król Midas, dotykał kliszy, a ta zmieniała się w drogocenny metal.
Najpierw poznał legendarnego wówczas Siwego, byłego oficera milicji, który za oszustwo odsiedział sporo lat w więzieniu. Siwy poznał go z Januszem S., ps. Dzik, później osławionym bossem gangu otwockiego, zastrzelonym w sierpniu 1994 r. przez nieznanych sprawców. Na początku lat 80. Dzik rządził i dzielił w prawobrzeżnej Warszawie, budził strach. Był na szczycie ówczesnej hierarchii, a Wiesław N. – brat Dziada – na samym dole. Do tego stopnia, że to właśnie Wiesława wskazał Dzik Ryśkowi z Białegostoku jako frajera do oskubania.
Dzik trwał w mylnym przekonaniu, że Rysiek zwany Śledziem handluje fałszywym srebrem. Ryszard W. utwierdzał go w tym, zapewne z obawy, żeby nieopanowany Dzik nie zapragnął odebrać mu odzyskanego z klisz metalu. Wiesiek-Wariat skupował srebro, każdy na Pradze o tym wiedział. Numer miał polegać na sprzedaży Wariatowi fałszywego towaru. Dzik zastrzegł dla siebie połowę doli, wyłącznie za wystawienie Wariata i kontakt z nim. Nie wiedział, że Śledź ma własny pomysł na oszukanie Wariata. Przybysz z Białegostoku nie znał wtedy Wieśka N., nie słyszał nawet o nim, myślał, że to zwykły jeleń. Dopiero po fakcie zrozumiał swój błąd.
Z Wariatem spotkał się w knajpie. Samochodem Wieśka pojechali pod blok, w którym rzekomo miało być srebro. Budynek miał wyjście od tyłu, tam czekali w cywilnym radiowozie wspólnicy Ryśka, zblatowani milicjanci (koledzy Siwego, jeden z nich był synem pułkownika S. z Biura Śledczego MSW). Próbkę towaru Śledź miał ze sobą. – Pokazałem mu sztabę srebra, piękną z meniskiem wklęsłym na wierzchu i po bokach; taki menisk ma tylko odlane srebro i to jest nie do podrobienia. Sam te sztabki odlewałem, miałem formy. Wiesiek nadpiłował sztabkę i polał dwuchromianem bromu, stwierdził, że srebro jest prawdziwe, chciał, żebym przyniósł więcej. Odparłem, że jak da kasę, to przyniosę. Dał.
Rysiek wszedł do bloku, wyszedł drugim wyjściem, dał sygnał wspólnikom w mundurach. Radiowóz ruszył, objechał blok i zablokował auto Wariata. Pod fałszywym pretekstem milicjanci zabrali go na komendę, auto zostało bez opieki. Rysiek zabrał z opuszczonego samochodu swoje srebro, a przy okazji srebro kupione przez Wariata wcześniej.
Wiesław N. po wyjściu z komendy przy Cyryla i Metodego zaprzysiągł zemstę. Dopadł Dzika z Otwocka i dopóty trzymał go w kontenerze na swojej działce na Targówku, dopóki tamten nie obiecał, że dostarczy mu Śledzia. – Wypuścił Dzika, ale zażądał zastawu, cała Warszawa składała się na kaucję dla niego – opowiadał Ryszard W.
Dzik szybko się zakrzątnął, wywiózł Ryśka na jakąś wieś, trzymał go w chlewie, torturował – postanowił, że zanim wyda go Wariatowi, odbierze mu srebro i swoje zarobi. – Byłem spuchnięty, pobity, zmasakrowany, ale grałem o życie, bo jakbym oddał srebro – miałem je zakopane w lesie na Białołęce – i zajechał do Wieśka pusty, to sam bym został zakopany. Powiesili mnie na haku na belce i męczyli, Dzik kombinerkami wyrwał mi pół zęba, ale ja ani mru-mru, nic nie wskórali. Mieli termin i musieli w końcu oddać mnie Wieśkowi.
Z Wariatem podjął udane negocjacje. Wytłumaczył pomyłkę i w ramach rekompensaty zaproponował, że podzieli się swoim srebrnym know-how. Miał chłopaków wyszkolonych do wypalania klisz nad beczkami, miał kilka ekip w różnych częściach Polski wyspecjalizowanych w kupowaniu od szpitali starych klisz (w razie potrzeby okradających szpitalne archiwa), miał wreszcie przekupionych milicjantów z komendy przy Cyryla i Metodego (w tym, jako się rzekło, syna płk. S. z MSW). Wariat nie był mściwy, a przynajmniej nie wtedy, gdy taki interes sam wpadał w łapy. Z czasem się zaprzyjaźnili.
– Znałem też jego brata Heńka, prosty chłopak, ale miał wrodzoną inteligencję i przebiegłość. Z ich pseudonimami wszystko pomylono. Heńka nazywano Garbusem, ciężko tyrał przy węglu, chodził zgarbiony. A Dziadem w tamtych latach nazywaliśmy Wieśka. Wzięło się to stąd, że jak wpadał w trans alkoholowy, a potrafił pić trzy miesiące non stop, to urzędował w knajpie Kasandra, gdzie pod ścianą przesiadywali gołodupcy, takie cieniasy bez grosza. Wiesiek płacił kelnerowi, dostawał resztę i rzucał banknotami w tych cieniasów. Mawiał wtedy, że to dla dziada na piwo.
Trzecia ucieczka Śledzia
Produkcja srebra szła na całego. Sztabki kurierzy wywozili do Austrii i RFN, z powrotem przywozili walutę. Wreszcie ludowa władza poszła po rozum do głowy: do konkurencji z półświatkiem stanęły państwowe zakłady, zaczęły odzyskiwać srebro z klisz rentgenowskich. Na naradach w MSW postanowiono rozprawić się z prywatnymi producentami. Ruszyło rozpracowanie pod kryptonimem Srebrny Książę. W gazetach i programach telewizyjnych pokazano wizerunki ściganych Wariata i Śledzia.
Wiesiek N. trafił do aresztu. Śledzia zatrzymano w noc sylwestrową, przewieziono na komendę. Odegrał tam komedię życia, podał się za kogoś innego i uczynił to tak wiarygodnie, że oficer, który go przesłuchiwał, dopytywał, co wie o niejakim Ryszardzie W., ksywka Śledź, a Rysiek opowiadał mu bajki o samym sobie. Wciąż był wolny, ale czuł, że pętla nieuchronnie się zaciska. Korzystając z kontaktów Wariata (na jednej ze stołecznych komend milicji), załatwił fałszywe dowody osobiste, a przez skorumpowanego pracownika KC PZPR – paszporty wystawione na te dowody. Wariatowi sędzia jednego z sądów rejonowych pod nieobecność prokuratora (poszedł akurat na chorobowe) uchylił areszt. Zaczął się ukrywać. Za radą Ryśka zmienił fryzurę na afro. – Wyglądał jak Arab. Jechał z żoną Ewką z knajpy, był w białym kożuchu, milicja zatrzymała taksówkę do kontroli, popatrzyli na Wieśka i milicjant mówi do Ewki: No, gdyby się Wiesiek dowiedział, że ty z Arabem… – wspominał Śledź.
W 1985 r. najpierw Wariat, po nim Śledź wyjechali do RFN. Obaj wystąpili tam o azyl, ale Wieśkowi odmówiono. Wyjechał do Kanady i Stanów. Starał się o obywatelstwo w USA, podobno wziął nawet fikcyjny rozwód, aby zawrzeć równie fikcyjne małżeństwo, ale sprawy nie załatwił. Po kilku latach wrócił do Polski, tu już ktoś załatwił umorzenie starych spraw, ale ruszyła lawina nowych. Wariat wdał się w wojnę gangów, polował na dawnych przyjaciół z grupy pruszkowskiej. Wreszcie oni zapolowali na niego. Zginął zastrzelony w 1998 r. przed sklepem na warszawskim przedmieściu. Do dzisiaj nie wiadomo, kto był cynglem, a kto zabójstwo zlecił.
Rysiek został w RFN. Dostał azyl, bo dowiódł, że to on 10 lat wcześniej, podczas nieudanej próby ucieczki na Zachód, zwiódł służby NRD do tego stopnia, że przez lata szukały rzekomych szpiegów z RFN, którzy przeszli zieloną granicę. W Niemczech mieszkał do połowy lat 90., prowadził firmę, nic wyszukanego, skup palet. Ożenił się, rozwiódł, samo życie. Zmiany w Polsce śledził z Hamburga.
Ostatnia ucieczka Śledzia
Wsiadł w samolot do Warszawy, kiedy przyszła wiadomość, że procedura ułaskawienia się powiodła, prezydent Wałęsa złożył podpis. – Wniosek, na prośbę mojego ojca, napisał adwokat, który w 1978 r. był sędzią i skazał mnie na cztery lata więzienia za paserstwo, taki paradoks – mówi pod koniec listopada 2012 r.
W Polsce temat srebrny już nie istniał, rządziły gangi, trwały krwawe rozliczenia. Rysiek miał przyjaciół po obu stronach wojny wołomińsko-pruszkowskiej, ale sam stał z boku. Jego historią zainteresował się jeden z czołowych polskich reżyserów, zapłacił mu nawet zaliczkę za wyłączność na film na podstawie wspomnień Śledzia, ale potem zmienił plany.
W 2003 r. Ryszard W. zachorował na stwardnienie rozsiane. Walczył z chorobą dzielnie, domagał się zmiany procedur leczenia SM, domagał się operacji. Na świecie, a także w kilku polskich ośrodkach już je przeprowadzano, ale wciąż mu odmawiano. Krzyczał, że to zmowa neurologów i koncernów farmaceutycznych zarabiających miliardy na lekach, które nie pomagają, a wręcz szkodzą. Narzekał, że ta szarpanina odbiera mu siły i nadzieję na wyzdrowienie.
Po latach kolorowego życia, wędrówek i przygód dopadło go przeznaczenie. Jeszcze wierzy, że od losu można uciec, trzeba tylko bardzo się skoncentrować. Część drogi już przebył, operację obiecał mu jeden z nielicznych lekarzy, do których miał zaufanie. Czeka na nią w takim skupieniu, że nawet wyłączył laptopa i telefon, nic nie może rozpraszać uwagi. Zachowuje się, jakby uczestniczył w tajemniczym misterium, podobnie jak wtedy, kiedy spalał nad beczką starą kliszę. Zamieniała się w popiół, a on chwytał prawdziwe srebro.