Strach i uwielbienie
Strach i uwielbienie - rozmowa z autorką książki „Bogowie u władzy”
Ewa Wilk: – Pani książka „Bogowie u władzy” to dziesięć esejów o tyranach siejących dziki strach i doznających bezgranicznego uwielbienia. Skąd tak brawurowy intelektualnie pomysł, by za jednym zamachem ująć historię ludzkości od Aleksandra Wielkiego po komunistyczną dynastię despotów koreańskich?
Monika Milewska: – Może to z łapczywości na życie. Chciałabym w czasie, który jest mi dany, zdążyć dowiedzieć się jak najwięcej. I nie pozostać historykiem bardzo wąskiej specjalizacji, wąskiego problemu, jednej epoki. Mimo że potrafię jednemu krótkiemu okresowi historii poświęcić dobrych kilka lat życia. Moja poprzednia książka o gilotynie, „Ocet i łzy”, to było osiem lat pracy; „Bogom u władzy” poświęciłam dziesięć.
Zainspirowała panią fascynacja wielkimi postaciami historii?
Tak, fascynacja – nie boję się tego słowa. Wszystko w życiu bierze się podobno z dzieciństwa. Ta książka bierze się z kultu Napoleona, który otwarcie w dzieciństwie uprawiałam. Oto figurka, która stała na moim biurku.
Chłopięca fascynacja Napoleonem – rozumiem, ale dziewczęca?
Całkiem nierzadka. Moja pasja była związana z książką przeznaczoną jak najbardziej dla osób w moim ówczesnym wieku – z „Szatanem z siódmej klasy” Kornela Makuszyńskiego. Przeczytałam ją w siódmej klasie (miałam dwanaście lat), zachwyciłam się. A że byłam dzieckiem poukładanym i systematycznym, skonstruowałam plan na życie: po pierwsze – szukać skarbów, po drugie – zająć się epoką napoleońską. Książkę czytałam w czasie zapalenia płuc, więc szybko porzuciłam punkt pierwszy, ale już następnego dnia zabrałam się do systematycznych badań napoleońskich. Rodzice mieli bogatą bibliotekę, było tam dużo Brandysów i Łysiaków, szybko zaczęły się właściwe dla epoki polowania na książki. Wkrótce napisałam stuzwrotkowy poemat „Waterloo”, którym zadebiutowałam w Telewizji Polskiej jako trzynastoletnia poetka.
Pół roku z tyranem
Napoleon w pani książce to już nie sentymentalna figurka. Wspomina pani o innych flashbackach w swojej pamięci naprowadzających na tropy tyranów. Stalin pojawił się w znamiennej chwili.
Oto upada PRL, jedziemy z klasą licealną do Teatru Polskiego na Dejmkowskie przestawienie „Portretu” Mrożka. Pierwsza scena zrobiła na mnie wstrząsające wrażenie. Przez długi czas Jan Englert jako Bartodziej klęczy sam na scenie i modli się; głęboka to modlitwa, coś na kształt Wielkiej Improwizacji, widzowie są przekonani, że wadzi się z Bogiem. I wtedy spada ten wielkości kurtyny niesamowity portret Stalina. To musiało mieć wpływ na dorastającą osobę, zresztą mocno zaangażowaną w przemiany.
Więc 10 lat temu musi pani wreszcie wyselekcjonować „swoich” tyranów, a nawet wszystkich współcześnie żyjących nie da się pomieścić w jednej książce. Jak przebiegała selekcja?
Trudno, zwłaszcza że miałam szalony pomysł, by nad każdą postacią przeprowadzić przyzwoite studia historyczne. To nie był wybór naukowca, lecz osoby, która chce lub nie chce spędzić z kimś przynajmniej pół roku życia. Wybór bardziej serca niż umysłu, jeśli tak można mówić w przypadku tych potwornych postaci. Hitler i Stalin to moje liceum, kiedy zafascynowałam się totalitaryzmami. Lenin? Nie da się uciec od problemu nieśmiertelności. Juliusz Cezar ma związek z moimi wahaniami, czyby nie zostać historykiem starożytnym, Kaligula nawiązuje do moich fascynacji teatralnych.
A oni wszyscy nawiązywali do swoich poprzedników. Sztafeta?
Unikam myślenia, że można wszystko zaszufladkować, stworzyć z historii linearny wykres, ale coś w tym jest. Najpierw był Herkules, przodek i idol Aleksandra Macedońskiego. Juliusz Cezar wzorował się już na Aleksandrze – w wieku trzydziestu kilku lat płakał u stóp jego pomnika, że jeszcze niczego wielkiego nie dokonał. Sam stał się wzorem dla Napoleona, zapatrzonego też w Aleksandra. Napoleon był wzorcem dla Mussoliniego, który pisał o nim sztuki teatralne. I szukał wzoru w postaciach Herkulesa, Aleksandra i Cezara.
Ale przerzucił emocje na jego następcę, Augusta.
August to wielki nieobecny w tej książce. Szczerze? Zbyt nudny, jak na mój gust. Porządkuje imperium, kodyfikuje kult jednostki, ale brakuje mu szaleństwa. Mogę natomiast powiedzieć, dlaczego zafascynował mnie Ceauşescu. Nie, nie byłam w nim zakochana. Nicolae Ceauşescu to najnudniejszy, najmarniejszy tyran świata. Ale to jest właśnie ciekawe: ktoś tak mało interesujący też może stać się bogiem.
W Polsce ktoś miał szanse na deifikację?
Józef Piłsudski był traktowany przez swoich współpracowników i przez naród jako postać zupełnie niezwykła.
Może za mało cudów – tylko jeden, nad Wisłą.
Ale jaki! Marszałek miał jednak zdroworozsądkowy dystans do siebie. Lecz po jego śmierci na przykład powstało w pałacu biskupim w Kielcach prawdziwe sanktuarium.
Zaledwie jednym zdaniem tłumaczy pani w książce, dlaczego w ogóle nie wzięła pod uwagę czasów monarchii absolutnych. Antropologiczny portret Katarzyny Wielkiej byłby smakowity.
Duch oświecenia nie pozwolił na pełen rozkwit jej kultu.
Urojenie słoneczne
Większość pani bohaterów – jak sama pani mówi – to straszne postaci. Psychopaci, socjopaci, zaburzone osobowości, pogrążone w paranoi i obłędzie władczym? Chorzy psychicznie?
Na pewno nie chorzy psychicznie, ponieważ wszyscy byli zdolni do rządzenia, do wydawania spójnych rozkazów. Można polemizować, czy Hitler dobrze prowadził wojnę, ale jego spójny obraz świata do czegoś konsekwentnie prowadził. Na pewno w większości byli socjopatami. Ich życie seksualne, kontakty z innymi ludźmi nosiły znamiona różnych patii. Zawsze trzeba pytać o odpowiedzialność tych postaci za czyny. Nawet Kaligula, który powszechnie uważany jest za szaleńca, prawdopodobnie nie doszedł jeszcze do tego etapu, który zwalnia z odpowiedzialności. Myślał logicznie. Jakkolwiek okrutna była ta logika.
A utożsamienie się z bogiem? Czy to była megalomania, czyli feler osobowości? Urojenie, czyli zaburzenie świadomości? Czy też cyniczny zabieg propagandowy?
Zależy od systemu. Jeżeli ktoś taki, jak Aleksander Wielki, uważał, że jest synem Zeusa, to jeszcze się mieścił w standardach epoki. Co prawda sceptyczni Grecy trochę się z tego podśmiewali, ale część ludu macedońskiego była w stanie uznać za prawdę bajki o Zeusie pod postacią węża w łóżku matki, które opowiadała Aleksandrowi sama Olimpias. Granice między mitologią a światem, który uznalibyśmy za realny, były wtedy płynne.
Czy standardowy tyran od dzieciństwa uważa sam siebie za zjawisko niezwykłe?
Bardzo często. Hitler od dzieciństwa twierdził, że ma jakąś misję, nie wiedział jeszcze jaką.
A kiedy dochodzi się do pełnego przekonania, że jest się „tym, który jest”?
Całe życie, jednakowoż z przerwami i wątpliwościami. Nawet Aleksander Wielki, który pewnie się sadowił w systemie religijnym, kiedy zobaczył własną krew, uznał, że to jednak nie jest niebiański płyn z żył bogów. Nawet on wątpił, nie mówiąc o tak inteligentnych osobach, jak…
…Napoleon!
Oczywiście. Natomiast wszyscy – niezależnie od tego, co myśleli o sobie – dbali o boski wizerunek zewnętrzny, który uważali za niezbędny do rządzenia.
I im bardziej rozpędzał się marketing wizerunkowy, tym bardziej tyran utwierdzał się w micie swojej boskości. Pojęcie mitu jest spoiwem, którym wiąże pani swoje postaci.
W każdej kulturze będzie on wyglądał nieco inaczej, ale wszystkie są uderzająco do siebie podobne. Jeśli spojrzymy na Daleki Wschód, to pierwsi władcy są najczęściej synami nieba, słońca. Dzisiejsza tytulatura w Japonii pochodzi z bardzo dalekiej przeszłości. Aleksander Wielki też był słońcem.
I tak aż do Słońca Karpat i Czerwonego Słońca Phenianu. Metafora słońca jako szafarza życia jest wszechobecna. Czy w ludzkiej kulturze istnieje coś w rodzaju panmitu o boskim władcy – wszechmocnym, nieomylnym, nieśmiertelnym, którego władza nie pochodzi z ludzkiego nadania?
Owszem, nawet w okresie, który pominęłam – w czasach chrześcijańskiej Europy – władza opierała się na koncepcji bożego pomazańca. Sformułowanej tak, by nie odbierać Bogu, co boskie. Bóg daje władcy swoją łaskę. Całkiem namacalny dar. Królowie francuscy to królowie cudotwórcy. Uzdrawiali, leczyli skrofuły, otrzymywali moc magiczną. Pojawiała się na przykład gołębica, która na własnych skrzydłach przynosiła ampułkę ze świętym olejem do namaszczania władców dla Chlodwiga, aby go uprawnić do rządzenia państwem. Była przekazywana z króla na króla aż do rewolucji francuskiej.
Ikony i lustra
Odbyła pani dziesiątki podróży, przestudiowała wielkie dzieła (bibliografia to 20 stron drobnym drukiem), ale i broszury, karykatury, obejrzała tysiące gadżetów z epoki i współczesnych, monet, znaczków pocztowych, planów architektonicznych, pomników, fotografii, obrazów. Jakże sprawnie Stalin wykorzystał znaczenie ikony w prawosławnej obrzędowości!
W szkicu o Stalinie bardzo wiele zawdzięczam prof. Bronisławowi Baczce, filozofowi i historykowi myśli społecznej, który napisał artykuł o sfabrykowanej charyzmie Stalina. Ja w tego Stalina wierzyłam jak w obraz. Wydawało mi się, że jego charyzma jest naturalna. Baczko pokazał krok po kroku, jak ona była robiona.
Niski, kulawy, ospowaty…
Mówi się, że charyzma to niekoniecznie czy też nie tylko aparycja, że to musi być coś więcej. Ale wiele świadectw mówi, że Stalin nawet nie miał tego czegoś. Charyzma to w istocie rezonans, jaki budzi postać w nas, odbiorcach. Lud nie widział u Stalina tak podstawowej sprawy, jak te dzioby po ospie. To doskonała metafora ślepoty całych narodów. Które nie tylko nie widzą niskiego wzrostu czy szpetoty tyrana, ale nie widzą, kim on jest w rzeczywistości.
Większość spośród pani bohaterów to postaci fizycznie nieatrakcyjne.
Tylko o Juliuszu Cezarze Swetoniusz pisze: „był jakoby wysokiego wzrostu”. Reszta raczej lichego.
Nawet Aleksander Wielki?
Nawet on, wbrew przydomkowi. Mussolini był o centymetr niższy od Napoleona: miał ledwie 167 cm.
Krępy, niekształtny, z bujnymi puklami na piersi, które wtedy pewnie podnosiły samczą atrakcyjność. Chętnie obnażał tors, pozując na Herkulesa. Berlusconi pozuje na Mussoliniego, nieprawdaż?
Zabawne, że badając to zagadnienie, znalazłam się na stypendium Berlusconiego we Włoszech. Naprawdę, dostałam 619 euro od rządu włoskiego, na którego czele stał wtedy Berlusconi. Sądzę, że Berlusconi był bardziej świadomy swojej śmieszności od Mussoliniego.
I pewnie jeszcze nie uważał się za boga, chyba że boga alkowy.
Czy ja wiem? Mówi się przecież o nim: boski Silvio. O, Hitler był średniego wzrostu, biografowie dają mu nawet 176 cm, ale też się powiększał: kazał zawsze filmować się od dołu, by wydawać się olbrzymem. Bardzo pracował nad wizerunkiem. Te jego wszystkie furie, które oglądamy na filmach dokumentalnych, były doskonale wypracowane. Nad każdym swoim gniewem pracował godzinami. Nad każdym wybuchem szaleństwa. Kazał sobie robić zdjęcia, potem je oglądał i wybierał odpowiednie pozy, by je ćwiczyć przed lustrem.
Wszyscy zatrudniali doradców wizerunkowych?
Tu dane są sprzeczne. Mówiono, że Napoleona uczył słynny aktor François Joseph Talma. Napoleon twierdził, że to on uczył Talmę, jak grać króla.
Czyli to były samorodki aktorskie?
Tak myślę.
Mechanika dworu
Tyle że łączy ich jeszcze coś. Podbój, terror, niekiedy ludobójstwo. Czy zbrodnia w majestacie prawa to immanentna cecha kultu jednostki?
Tyrania musi karmić się krwią. Żaden totalitaryzm za długo nie pociągnie bez wroga. Z tej reguły biorą się i terror, i ekspansja zewnętrzna. To są podstawowe twierdzenia, udowadniane na każdym modelu. Kult jednostki rodzi się tylko w obliczu kryzysu – już istniejącego albo sztucznie wywoływanego. W momentach przejściowych, w chwili załamania się dotychczasowego systemu.
To nie tak, że jest ludziom tylko narzucany. Oni naprawdę go potrzebują, bo czują się zagubieni. W świecie rozchwianych wartości nie wiedzą, czego się trzymać, gdzie ulokować swoje całkiem podstawowe potrzeby, jak choćby potrzeba miłości. I szukają tego kogoś, kto ich obdarzy bezwarunkowym uczuciem. Kogo oni będą mogli kochać. Ojca.
Niesamowite wydaje się to skrajne napięcie emocjonalne: ślepa miłość i ślepa nienawiść do wroga.
Takie orwellowskie, prawda? George Orwell bezbłędnie odczytał cechy systemów totalitarnych.
Nie było takiego boga, który by nie mordował?
Napoleon stosował bardzo umiarkowany terror. Były w jego czasach psychuszki, było trochę skazanych na śmierć po zamachach na jego życie. Ale próbował nawet te osoby wyciągać z kryminału, np. z pewnym studentem długo rozmawiał sądząc, że go przekona i uratuje mu głowę.
Lecz brak terroru wewnętrznego zrównoważył pożogą całego kontynentu.
Tyle że podbijając świat nie uprawiał propagandy nienawiści. To Święta Ruś wytworzyła propagandę Napoleona antychrysta, by lud rosyjski łacniej go znienawidził i chętniej z nim walczył. Napoleon po bitwach kazał swoim lekarzom opiekować się rannymi żołnierzami przeciwnika. Przeciwnik pozostawał dla niego człowiekiem w każdym wymiarze. Widzimy zatem różnicę klasy. Pozostał mi sentyment do Napoleona. Mimo boskich póz to był jeszcze człowiek, zachowywał pewne standardy człowieczeństwa.
Zajmijmy się mechaniką boskiego dworu. Poddani raczej nie przyjmują do wiadomości, że to bóg podjął złą decyzję, skrzywdził. Czy regułą jest, że ofiarą padają ci, którzy wynieśli go do boskiej władzy?
Z punktu widzenia ludu król jest zawsze dobry, doradcy go oszukują. Tak było i za carów, i za monarchii austro-węgierskiej, zawsze gdy władza cieszyła się dużym autorytetem. „Gdyby Stalin wiedział…” – znana fraza. Rodziny osób skazanych na Gułag pisały do Stalina w absolutnym przekonaniu, że nie odpowiada on za to, co się dzieje, bo to gdzieś niżej, na jakimś niższym szczeblu. Nie były w stanie uwierzyć, że on jednym podpisem skazuje dziesiątki tysięcy ludzi na śmierć.
A kto otacza boga? Sam pracuje nad rekrutacją kadr?
Jeśli jest mocno zakompleksiony – a oni zazwyczaj byli – to tak. Otacza się miernotami, żeby dobrze czuć się na tym tle. Nikt nie może wyrastać ponad niego.
Co to za kompleksy?
Paradoksalnie te same, które wynoszą do władzy. Wspomniany wzrost, jakieś odrzucenie w dzieciństwie, toksyczny ojciec, poczucie bycia gorszym, słabszym, trudna młodość. Oni nie dają sobie z tym rady. Zresztą, czy ktokolwiek z nas jest wolny od kompleksów?
Czy zdarzyło się, żeby ktoś dotarł do boga z informacją, dokąd zmierza? Zazwyczaj – do apokaliptycznego upadku.
Jak ten z filmu Oliviera Hirschbiegela „Upadek” o 12 ostatnich dniach Hitlera. On był już wtedy pod wpływem farmakologii, narastającej megalomanii, do końca nie zdawał sobie sprawy, że jest aż tak źle.
Cezar do ostatka nie rozumiał, że nawet najbliższy kolega ma sporo przeciw?
Zginął na stanowisku. Wyciągał kraj z chaosu, wprowadzał reformy. A to niebezpieczny moment. Cezar zginął na dwa stopnie przed szczytem.
Narody poddane tyranii zazwyczaj kończą źle, tyrani – niekoniecznie.
Bokassa na przykład skończył we własnym łóżku – na atak serca. Ale zwykle kończą źle. Nawet śmierć Kim Ir Sena otacza mroczna tajemnica. A Kim Dzong Il umarł w dniu, kiedy stawiałam ostatnią kropkę w tej książce. Miałam ciarki na plecach.
Miłość za autostrady
Ciekawie plotkujemy. To też uroda tej książki. Lecz – jak sama pani pisze – od natury tyranów i bardziej skomplikowane, i ciekawsze jest zjawisko zakochania całych narodów. Mówiłyśmy już: kryzys pcha lud w objęcia despoty. Ale jak ta szajba odbija elitom? Wspomina pani, że za Mussoliniego nie było ani jednego archeologa antyfaszysty, bo on im dawał na badania.
Poszła za nim ogromna liczba intelektualistów. Do dziś wielu Włochów wspomina Mussoliniego z ciepłym sercem. Może były jakieś rasistowskie ustawy… Ale, podkreślają, on wcale nie był zadowolony z aliansu z Hitlerem. To Hitler był absolutnie zafascynowany Mussolinim. Ponadto Mussolini coś narodowi dał, można mówić nawet o skoku cywilizacyjnym. Budował Rzym na nowo, te szerokie arterie.
Miłość za szersze ulice? Wolne żarty. Co się dzieje z ludźmi inteligentnymi, którzy – wydawałoby się – potrafią odróżnić prawdę od fałszu, sztukę od szmiry, że akceptują taki kicz i pozwalają sobie wcisnąć taki kit? I senatorowie Kaliguli w transwestyckich łaszkach biegają za jego rydwanem?
Jeśli senatorowie Kaliguli odmówiliby biegania za rydwanem, to jeszcze tego samego dnia rozstaliby się z życiem. Lecz strach nie do końca wszystko tłumaczy. Pytanie, czy intelektualista włoski musiał podążać za Mussolinim? Z estetycznego punktu widzenia to była przecież operetka.
Może popadał w coś na kształt toksycznej miłości, takiej, jaka zdarza się między dwojgiem ludzi i uzależnia ofiarę od kata?
Myślę, że ten termin dobrze to tłumaczy, bo przecież chodzi o stan zatrucia narodu. Oto np. Związek Radziecki odbiera ludziom prawo do Boga i prawo do przenoszenia swoich nadziei na batiuszkę – cara, który był wyznacznikiem, drogowskazem. Czymś tę przestrzeń trzeba zapełnić, np. ikonami Stalina. Głód jest na tyle silny, że organizm przyjmuje truciznę.
Cytuje pani znanego francuskiego socjologa i psychologa Gustawa Le Bona, który twierdził, że istnieje coś takiego, jak instynkt religijny narodów. Czy w tym się zawiera – oprócz potrzeby oddania swego życia w dyspozycję boga – także potrzeba rytuału, mszy, procesji z pochodniami?
Myślę, że człowiek ma głęboko zakodowaną potrzebę religii. Hitler i Mussolini uwielbiali Le Bona, całkowicie świadomie wykorzystywali instynkt religijny i budzili nastroje religijne. Hitler ustawiał na ołtarzach „Mein Kampf”, Albert Speer budował mu katedry świetlne.
Czyli bogowie byli także mistrzami organizacji widowisk. Utalentowani aktorzy, świetna autopromocja. Zestaw jak ulał do naszych celebryckich czasów.
Znalazłam kiedyś stronę internetową „Generator charyzmy”. Reklamują tam kursy dla menedżerów. Wyjaśniają, że charyzma to jest prosta rzecz, której można się nauczyć za odpowiednio wysoką kwotę. Czyli coś jest na rzeczy z tą fabrykacją charyzmy, którą odkrył prof. Baczko w przypadku Stalina. Dziś tacy podrabiani charyzmatyczni przywódcy po dwutygodniowym kursie mogą się zdarzyć na każdym szczeblu, ot, w firmie importującej bieliznę z Chin.
To przerażające, jak łatwo ich podwładni popadają w stan strachu i uwielbienia.
Przerażające jest też to, że taki sprzedawca bielizny może zostać znanym politykiem.
Albo boskim menedżerem. A lud korporacyjny co dnia staje do śmiertelnej wojny rynkowej. I usprawiedliwia swoje niewolnicze oddanie strachem przed bezrobociem. A gdy kogo – eufemizm – zredukują, to winna jest…
…ta zołza z pokoju 327. I zawsze można ją zwolnić. To jest ten sam mechanizm, wedle którego ministra zawsze można było zdymisjonować, ściąć mu głowę, rozstrzelać, wysłać na niedźwiedzie. Oczyścić się z winy.
Herkules Putin
Czy jest pani deterministką – sądzi, że poważny kryzys zawsze musi sprowadzić urojonego boga?
Samo rozszyfrowanie mechanizmów tyranii niczego tu nie zmieni. Zresztą, zostały już one wielokrotnie rozszyfrowane. Taka książka jak moja może stać się – oby nie – podręcznikiem tyranii, jak wspomniany Le Bon stał się mistrzem Hitlera i Mussoliniego, co było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Czytano go jako instruktaż. To jest stałe ryzyko. Prof. Zbigniew Mikołejko, znany filozof i religioznawca, wydał swoją habilitację o mistycznej, prawicowej myśli w czasach Mussoliniego; to była naukowa, krytyczna książka, ale przez środowiska współczesnych wyznawców filozofa Juliusa Evoli, twórcy tradycjonalizmu integralnego, został wzięty za swojego.
Takiego losu pani książce nie życzę. Ale w Polsce ustawicznie czai się obawa przed mroczną ewentualnością, przed populistyczną despotią. Widzi pani taki groźny potencjał w którejś ze współczesnych figur politycznych?
Staram się trzymać w bezpiecznej przestrzeni historii, która i tak pozostaje ziemią nieznaną. Nie zawsze wiadomo, jak było, więc tym bardziej trudno wyrokować, jak będzie. W historii spotkalibyśmy pewnie całe zastępy aspirantów na despotów, którym – chwała Bogu – się nie udało. Iluż było niespełnionych malarzy, cóż dopiero bogów. Nie zrezonowali z czasami. Za wcześnie zmarli. Zabito ich.
Kiedy powinny zapalać się lampki ostrzegawcze, że oto dochodzi do władzy jakaś groźna uzurpacja?
Trzeba obserwować to, co się dzieje w ikonosferze. Nie zawsze sygnały są wyraźne – Pol Pot na przykład nie zbudował klasycznego kultu jednostki. Generalnie jednak w sferze publicznej na początek pojawiają się portrety. W prasie, w księgarniach, w miejscach publicznych. Wkrótce są wszędzie. I odżywa mit Herkulesa.
Taki celebrycki, popkulturowy Herkules jak Władimir Putin?
Jedyna teza dotycząca przyszłości w książce odnosi się do popkultu Putina; że to – jak każda moda – może się wyczerpać.
A nie wymyśli on wtedy wroga i nie ruszy na Europę?
Albo wymyśli wroga wewnętrznego. Groźniejszego od Pussy Riot. Ale z reguły z miksu demokracji i popkultury wychodzi nam taki półtyranek, taka karykatura, jak Berlusconi. Celebryci to mali półbożkowie.
rozmawiała Ewa Wilk
Dr Monika Milewska jest jedną z pierwszych stypendystek programu stypendialnego POLITYKI dla wybitnych młodych naukowców, co wiązało się z publikacją jej głośnej, nie tylko w środowisku historyków, książki „Ocet i łzy. Terror Wielkiej Rewolucji Francuskiej jako doświadczenie traumatyczne” (2002).
Poza historią na UW, studiowała historię cywilizacji w Paryżu, skończyła interdyscyplinarną Szkołę Nauk Społecznych przy PAN. Studiowała tam u prof. Marii Janion, prof. Michała Głowińskiego, prof. Marcina Kuli. Obecnie w Instytucie Archeologii i Etnologii Uniwersytetu Gdańskiego prowadzi zajęcia par excellence antropologiczne, uczy folklorystyki czy etnologii ludów morza. Uprawia jednak głównie antropologię historii – dziedzinę, która zaczyna coraz bardziej się rozwijać. Na pewno jest ta nauka czymś więcej niż historią codzienności, choć od niej bardzo często wychodzi. Nie jest też dokładnie historią idei, najbliżej jej chyba do historii mentalności. I do psychologii społecznej. (Milewska: – Próbujemy zrozumieć, jak ludzie w danej epoce myśleli, jak żyli. Interesuje nas, jakie nosili zbroje, ale też jak się w nich czuli, jak zmieniało się ich patrzenie na świat poprzez konieczność dźwigania tych kilogramów żelastwa na grzbiecie).
Jest tłumaczką, pisze wiersze, bajki dla dzieci, utwory sceniczne. Szerokim echem odbił się spektakl oparty na jej sztuce „Dzieje sławnego Rodryga”, językiem baśni opowiadający o grozie historii. Tytułowi „Bogowie u władzy” (2012) to Aleksander Wielki, Juliusz Cezar, Kaligula, Napoleon, Lenin, Stalin, Mussolini, Hitler, Ceauşescu, Kim Dzong Il oraz dziesiątki innych, wspomnianych choćby dygresyjnie, „ukochanych słońc narodów”.