Przyszedł na świat latem 1812 r. w warszawskim hotelu, gdzie nocowała jego matka, uciekająca z kresowego majątku przed rozpoczynającą się wielką wojną rosyjsko-francuską i armią stu narodów, która przemieszczała się tuż obok ich rodzinnego dworu, maszerując żwawo w kierunku Moskwy i, jak to było w zwyczaju, rabując przy okazji.
Umarł zaś 19 marca 1887 r. w Genewie, też w hotelu i też uciekając – przed więzieniem i niesławą.
Wywodził się z rodziny ziemiańskiej, zamożnej i kulturalnej. Miał czworo rodzeństwa, jako najstarszy syn powinien objąć majątek. Nauki pobierał w Białej, wtedy radziwiłłowskiej, teraz podlaskiej, w Lublinie i Świsłoczy. Nie był uczniem pilnym, powtarzał jedną z klas, ale pasjonował się czytaniem. Młodzieńcze pamiętniki są zapisem bezustannego polowania na książki, każdego dnia czytał jedną, dwie, trzy. Połykał wszystko, od dramatów począwszy, a na tandetnych romansach skończywszy, był też pilnym czytelnikiem gazet i to mu zostało na całe życie. Abonował kilkadziesiąt tytułów: polskich, francuskich, rosyjskich i niemieckich. Znał i cenił Turgieniewa, Stendhala – zanim poznali się na nich ich rodacy. Czytał wiele, ale też i pisał: notował impressye, jak się wówczas mówiło, z podróży i wydarzenia powszednie – miał nawyk pisania, który – jak to określał potem w listach – stał się nałogiem.
Pozostało też po J.I.K. ok. 1800 rysunków i trochę, zupełnie niezłych, obrazów, ale nic w tym może dziwnego, bo jednym z jego nauczycieli był sam January Suchodolski. Kraszewski, baczny obserwator, rysując utrwalał w szkicownikach, ale też i pamięci tzw. typy, pejzaże, architekturę, a potem to opisywał.
Pisarz
W 1829 r. rozpoczął studia w Wilnie, już nie tak świetnym jak za Mickiewicza ośrodku akademickim. Początkowo zajął się medycyną, jednak wkrótce zmienił kierunek na literaturę i zaczął, oczywiście, pisać. Ciągnęło go do pracy naukowej, przekładał zatem Plutarcha i Plauta, opracowywał historię Wilna, aż w końcu napisał powieść. Nazywała się „Pan Walery”, wydawca kupił ją na pniu i tak zaczęła się kariera literacka, która przeszła do legendy.
Nikt – aż do czasów Barbary Cartland – nie pobił Kraszewskiego w liczbie napisanych książek. Był romantyzm, w romantyzmie królowała poezja, a, jak pisze Maria Janion, „Kraszewski podjął trud przerobienia poezji na powieść”. Gęsim piórem, zresztą, bo tylko takie uznawał. Przed nim ukazało się w Polsce niespełna sto powieści, żadna wartościowa.
To, co pisano, było wtórne, prowincjonalne i amatorskie, tłumaczono też niewiele – czytać zatem nie bardzo było co, poza oczywiście poezją, choć i tu był kłopot: nasi najwięksi poeci znaleźli się wkrótce na emigracji i dostęp do ich książek ograniczono, natomiast grafomanił poetycko, kto tylko mógł – taka była moda. Józef Ignacy to pierwszy polski pisarz sensu stricto, i to niezły pisarz. Dobry rzemieślnik, który niekiedy szybował wyżej.
Studia w Wilnie przerwało mu powstanie listopadowe; co prawda do Wilna ono jeszcze nie dotarło, ale działały organizacje patriotyczne i w jednej z nich młody Kraszewski był naczelnikiem. Carat się nie patyczkował i już w grudniu 1830 r. Józef Ignacy wraz z kolegami wylądował w więzieniu, a szybkie aresztowanie nie dało szansy młodym wilnianom na żadne bohaterstwo. Kiedy oddziały powstańcze Giełguda oblegały bezskutecznie miasto, oni już siedzieli. Znaleziono broń, jakieś papiery, wina była bezsporna, więc młodzi powędrowali na zesłanie lub wcielono ich „w sołdaty”.
Kraszewskiemu się upiekło, najpierw wylądował w szpitalu więziennym – zawsze był słabego zdrowia – w końcu dzięki wstawiennictwu babki udało się go uwolnić i zamieszkał w Wilnie pod dozorem policyjnym. Zamknięto uniwersytet, Liceum Krzemienieckie, kilkadziesiąt tysięcy rodzin szlacheckich wywieziono na Kaukaz na osiedlenie.
Doświadczenie klęski powstania stało się dla młodego literata fundamentem myślenia o Polsce. Nie czyn zbrojny, ale działalność kulturalna, naukowa, społeczna winna być głównym celem patriotycznych Polaków – to właśnie ona miała za zadanie utrzymywać świadomość narodową, a pisarz, publicysta powinien być przewodnikiem społeczeństwa, powinien diagnozować i wskazywać drogę. Literatura w czasach zaborów zastąpić miała wszelkie instytucje kulturalne, społeczne, polityczne, które w normalnych warunkach kształtowały społeczeństwo. Twórcy dzierżyli rząd dusz. Tak patetycznie twierdzono; i Kraszewski był tym, który jako pierwszy wyartykułował sobie, i nie tylko sobie, nową rolę literatury i całą twórczość podporządkował idei podnoszenia poziomu społeczeństwa. Na wszelkich polach.
Dopiero później pojawili się pozytywiści.
Do 1833 r. przebywa w Wilnie i pisze. Czterotomową historię Wilna i kilka powieści historycznych, które wywołały żywą polemikę, gdyż starał się ukazać świat bez upiększeń – taki, jaki jest, a w istniejącej sytuacji historycznej krytyka i publika domagały się raczej apoteozy przeszłości niż jej diagnozy. Listy Kraszewskiego pełne są opowieści, co sobie kupił za honoraria autorskie, kto mu gratulował – pisanie staje się ważne, wraca jednak na wieś, do roli i roli ziemianina, po drodze zahaczając o Szczuczyn, gdzie na strychu kościółka, jak słyszał, można było znaleźć jakieś dokumenty. Zetlałych papierów istotnie było dużo i drogę powrotną odbył na bryczce pełnej worów ze starymi szpargałami. Ta scena powrotu do domu mogłaby być metaforą jego losu – zauważa Dorota Siwicka i wypada się z nią zgodzić.
Publicysta
Na wsi uczył się Kraszewski gospodarki i pisał wiersze. Niedobre. Niezłe opowiadania fantastyczne w duchu hoffmanowskim i powieść, pierwszą naprawdę ambitną, nie historyczną, ale obyczajową, przełamującą schemat ckliwych romansowych powiastek panujących do tej pory niepodzielnie. „Cztery wesela” to portret kobiety wyrachowanej, zamieniającej uczucia na pieniądze. Powieść zdobyła rozgłos i Kraszewski stał się pełnoprawnym członkiem cechu literatów.
Życie na wsi było nużące, więc gdy tylko mógł, wypuszczał się z wizytami lub po prostu podróżował dalej lub bliżej, ale nigdy naprawdę daleko. Jedną z podróży odbył do Horodca, majątku Urbanowskich. Poznał tam pannę Zofię Woroniczównę, którą wkrótce poślubił. Horodec był miejscem stworzonym dla pisarza – właściciel miał imponującą bibliotekę: bagatela, 20 tys. tomów do dyspozycji młodego adepta literatury.
Kraszewski zajął się majątkiem, uprawiał jednak nie tylko rolę, ale i publicystykę, stała się ona wkrótce jednym z najważniejszych elementów jego twórczości, dziś kompletnie zapomnianym. Hasła, które głosił – przede wszystkim solidaryzmu społecznego – spotykały się z oburzeniem ziemiaństwa. Portrety sąsiadów zjadliwe i bezpardonowe pomieszczane w felietonach publikowanych w „Tygodniku Petersburskim” budziły niechęć, a nawet nienawiść do ich autora.
W tym też okresie powstały m.in. świetne „Wspomnienia z Polesia, Wołynia i Litwy” – tak modne wówczas wrażenia podróżnika, jednak wzbogacone dzięki erudycji piszącego o ładunek rzetelnej wiedzy historycznej. Gdy się je czyta, można odnieść wrażenie, że Kraszewski był mistrzem samego Kapuścińskiego – bo to właśnie jego rodzinną pińszczyznę opisał. Mieszkając na zapadłej wsi, wydawał przez lat 11 dwumiesięcznik: „Athenaeum. Pismo poświęcone historii, filozofii, literaturze i sztukom”, wydawnictwo, które wywarło wpływ na całe pokolenie. Praca publicystyczna była jego prawdziwą pasją, pisał na wszelkie tematy, i to kompetentnie.
Był też zapalonym archeologiem i zbieraczem. Akademia Umiejętności doceniła jego prace, wysyłając pisarza na zjazd archeologów najpierw do Bolonii, a później do Sztokholmu. W felietonach apelował, aby zbierać pamiątki przeszłości, i uczył czytelników, jak to robić. Całe życie był kolekcjonerem, przede wszystkim starych papierzysk, dokumentów, ale i numizmatów, zgromadził też wielką kolekcję sztychów. Już w Dreźnie wydał katalog swoich zbiorów, który był przez lat wiele jedynym dostępnym i pełnym słownikiem sztycharzy polskich.
Te wszystkie „umysłowe zajęcia” nie dozwalały mu za bardzo zajmować się majątkiem, więc wyręczała go w tym żona. Byłby może pozostał na zawsze na Kresach, gdyby nie to, że wieś, podobnie jak kraj cały, przeżywała zły czas. Klęski nieurodzajów powtarzały się rok po roku przez lat siedem, fatalny stan gospodarki, represje caratu nie sprzyjały dobremu gospodarowaniu. W końcu pisarz się poddał i przeniósł się na kilka lat do Żytomierza, gdzie udało mu się wybudować teatr, zostać jego dyrektorem, napisać 23 dramaty, zgalwanizować życie kulturalne i podnieść poziom szkolnictwa – oczywiście bez wypuszczania pióra z ręki. Udało mu się też i tu popaść w konflikt z miejscowymi notablami, których poczynania rzecz jasna krytykował na łamach prasy i opisywał bez krztyny miłosierdzia w kolejnych powieściach.
Redaktor
Szczęśliwie w 1859 r. Leopold Kronenberg zaproponował mu kierowanie „Gazetą Codzienną” za pensję 3 tys. rubli i 30 proc. udziału w zyskach. Przyjął wyzwanie i wraz z całą rodziną przeniósł się do Warszawy, kupił obszerny dom z ogrodem na ulicy Mokotowskiej 46, ten, w którym wiele lat później mieścił się legendarny klub Hybrydy. Zamieszkał w nim z żoną, czwórką dzieci, służbą, psami i nawet końmi, bo trzymał stajnię.
Notabene nazwa Hybrydy to tytuł jednej z jego powieści.
Współpracuje z 16 pismami krajowymi i śle korespondencje do wielu zagranicznych. I nie jest to prosta gonitwa za groszem – w każdej dziedzinie ma coś do powiedzenia, i to coś istotnego. Niesie kaganek, dzieli się zdobytą wiedzą. Ma misję zmiany stosunków społecznych, obudzenia ducha w narodzie, nawołuje wraz z Kronenbergiem do bogacenia się – w zamożnych społeczeństwach żyje się ogółowi lepiej. Ma do dyspozycji 250 tys. rubli, bo tyle wydał Kronenberg tylko w pierwszym roku wychodzenia pisma, którego nazwę Kraszewski zmienia zresztą na „Gazeta Polska”. Jednak ta nazwa inne ma konotacje wtedy niż teraz. Na zarzuty, że pracuje w żydowskiej gazecie, odpowiada: „Dla mnie nie ma Żydów – są ludzie, obywatele kraju, i ci, co na to nie zasługują. Kto spełnia obowiązki, jest – kto nie spełnia ich – nie jest synem kraju”. Jak zawsze – zasadniczy i bezpardonowy. Dla siebie też.
Podpisuje umowę z Wiktorem Hugo. Gazeta drukuje jako pierwsza w Europie „Nędzników” w odcinkach. Zapewniwszy czytelnikom marchewkę, jej redaktor naczelny prowadzi walkę: apeluje o intensyfikację gospodarczą Królestwa, jak zawsze walczy z nędzą wsi polskiej i tysiącem innych aktualnych problemów.
Banita
Wybucha powstanie styczniowe i Kraszewski, ostrzeżony, że może być aresztowany, wyjeżdża za granicę, by nigdy już do Polski nie wrócić. Do Drezna przybywa z 25 rublami w kieszeni i młodą aktorką Marią Benks. Wywikłanie się z tego romansu będzie go później kosztowało tysiąc talarów pożyczonych u Kronenberga. Jak pisał Józef Bachórz, wiemy o jego trzech romansach, z czego dwóch bardzo kosztownych. Ostatni będzie go kosztował najwięcej – zapłaci zań wolnością.
W Saksonii zaczyna pisać pod pseudonimem Bolesławity, informując zachodnią opinię o wypadkach w Polsce, zakłada pismo, pisze cykl powieści popowstaniowych, z których najwybitniejszą jest „Dziecię Starego Miasta”. Jest w nieświetnej sytuacji – długi, długi, długi. Utrzymuje żonę w Polsce, pomaga córce i zięciowi na Sybirze, synom na studiach – jeden z nich zadłuża się, ucieka do Chile, trzeba go sprowadzać; potem dotyka go tragedia: zięć na zesłaniu popełnia samobójstwo. Wdowa po nim, córka pisarza, wracając z Sybiru umiera na atak serca w czasie wypadku sań. Szczęśliwie zabrany przypadkiem stolarz przywozi do kraju całe i zdrowe wnuki: pięcioletnią dziewczynkę i dwuletnie bliźniaki. Całą familię utrzymuje, więc pisze niezmordowanie i powoli wychodzi z finansowych kłopotów.
Jedną powieść pisze w 10 dni. Tak: 10 dni. Nie poprawia, śle in exstenso i nie jest tak, że to są powieści złe czy niechlujne, acz sam autor nie demonizował swojej twórczości, uważał, że niektóre z nich będą służyć jego przyjaciołom do zapalania fajek. Pracuje co dzień od siódmej wieczorem do pierwszej, drugiej w nocy. Rano odpisuje na listy – jego ocalała korespondencja to 101 opasłych tomów – potem czyta, spaceruje, obiaduje, gra na fortepianie (komponował i wydawał też utwory muzyczne – może warto o tym wspomnieć) i znów pracuje.
Często wyjeżdża do uzdrowisk dla ratowania zdrowia, lista jego dolegliwości jest nieomal tak długa jak spis jego utworów. Napisał 220 powieści w 400 tomach, w tym 30 prawdziwych bestsellerów na czele ze „Starą baśnią”. Pisze zarówno kroniki historyczne, jak i utwory współczesne poruszające sprawy aktualne, pokazujące nowe trendy, piętnujące obskurantyzm i sobkostwo społeczeństwa, demaskujące i uczące. Jest też autorem 150 opowiadań i 10 tomów relacji z podróży.
Po kilku latach tak wytężonej pracy staje na nogi, kupuje dom, jeden, drugi, a potem trzeci naprawdę duży i efektowny, może w nim pomieścić swoje zbiory książek, sztychów, malarstwa – jest człowiekiem instytucją. Uruchamia drukarnię i wydawnictwo. W 1879 r. obchodzi 50-lecie pracy twórczej, które staje się wielką demonstracją patriotyczną. Uroczystości odbywają się w Krakowie, uczestniczy w nich 12 tys. osób z innych zaborów. Dary pieniężne jubilat przeznacza na założenie Macierzy Polskiej – wydawnictwa dzieł popularnych, mającego propagować czytelnictwo wśród warstw uboższych. Z pozostałych funduszy tworzy system stypendialny dla ubogiej młodzieży i literatów. Jest u szczytu kariery, jego książki są tłumaczone – aż 75 pozycji równocześnie z wydaniem polskim ukazuje się za granicą.
Aresztant
I nagle, w czerwcu 1883 r., zostaje aresztowany. Pod zarzutem zdrady stanu. Nie można mieć już dziś, po otwarciu archiwów, żadnych wątpliwości – od 1873 do 1881 r. współpracował z wywiadem francuskim. Z przyczyn patriotycznych, przeciw Prusakom, więc skazano go tylko na 3,5 roku twierdzy, w której leciwy pisarz dość dobrze się odnalazł – zakasał rękawy i… zaczął pisać. Wpadł przez romans ze złą kobietą, piękną wiedenką, którą utrzymywał, a później, gdy go zdradziła, opisał w powieści pod znamiennym tytułem „Bez serca”.
Po 16 miesiącach więzienia schorowanego wypuszczono na urlop dla poratowania zdrowia. I wtedy uciekł. Najpierw do Włoch, a potem do Szwajcarii, gdzie zaczął organizować sobie życie na nowo. Kupił dom, przeniósł zbiory, ale nie zdążył się już przeprowadzić. 19 marca 1887 r., w dzień swoich imienin, Józef Ignacy Kraszewski umiera nagle w hotelu w Genewie na błyskawicznie rozwijające się zapalenie płuc.
Tadeusz Różewicz zachwycał się publicystyką Kraszewskiego, pisząc o niej: mądra, zadziorna, pełna pasji. I tak naprawdę cała twórczość Kraszewskiego była tą publicystyką. Jest autorem wciąż czytanym, wznawianym i ciągle można się od niego czegoś nauczyć.