Historia

Freud na kozetce

Niebezpieczna metoda doktora Freuda

Zjazd psychiatrów w Worcester, 1908 r., pierwszy z lewej Zygmunt Freud, pierwszy z prawej Carl Gustav Jung. Zjazd psychiatrów w Worcester, 1908 r., pierwszy z lewej Zygmunt Freud, pierwszy z prawej Carl Gustav Jung. Corbis
W ciągu stu lat psychoanaliza z paranauki stała się parareligią. Odsądzona już od czci i wiary, całkiem nie umarła.
Zygmunt Freud i Carl Gustav Jung - kadr z filmu „Niebezpieczna metoda”.materiały prasowe Zygmunt Freud i Carl Gustav Jung - kadr z filmu „Niebezpieczna metoda”.
Słynna kozetka Freuda w jego londyńskim gabinecie.AKG/East News Słynna kozetka Freuda w jego londyńskim gabinecie.

Pielęgniarze wnoszą młodą kobietę do kliniki dla nerwowo chorych. Jej ciało pręży się w spazmach. Żuchwa wypada z zawiasów. Sabine Spielrein, rosyjska Żydówka, cierpi na histerię, dość powszechną wśród kobiet dobrze sytuowanych, ale niepewnych swego statusu. Lekarz siada za jej plecami, by się nie rozpraszała, i zaczyna leczenie rozmową. Jest 17 sierpnia 1904 r. w Zurychu. Tak się zaczyna film Davida Cronenberga „Niebezpieczna metoda”.

W czasie psychoterapeutycznej spowiedzi Sabine wyznaje, że w dzieciństwie ojciec ją bił, po czym kazał całować karzącą rękę. Była upokorzona i podniecona, co wywoływało w niej poczucie winy. Seksualne pożądanie nie przystało dobrze ułożonej panience. Terapia pomaga. Ale lekarz wpada w romans z pacjentką. Jako protestancki purytanin nie ma odwagi się rozwieść. Więc Sabina zmienia terapeutę na jego przyjaciela. Po czym przyjaźń obu panów się rozpada.

Banalna historia, gdyby nie to, że ci dwaj to Carl Gustav Jung i Zygmunt Freud – twórcy psychoanalizy. Po raz pierwszy spotkali się 3 marca 1907 r. i przegadali bez przerwy 13 godzin. Po raz ostatni widzieli się 8 września 1913 r. na kongresie w Monachium i nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Freud był oburzony na romans Junga. Natomiast Jung na to, że Freud jego byłej przyjaciółce podkradał psychoanalityczne pomysły, jak choćby ideę popędu śmierci.

Jednak ci dwaj rozeszli się nie dlatego, że Jung sypiał z pacjentką, a Freud nie, że Jung był szwajcarskim patrycjuszem, a Freud austriackim Żydem, ale dlatego – twierdzi John Kerr, autor opasłego studium o tym trójkącie – że obaj uprzytomnili sobie, iż jeśli psychoanaliza ma mieć cechy naukowej ścisłości, to od swych zwolenników muszą wymagać ślepego posłuszeństwa. Ale skoro mogły powstać dwie konkurencyjne szkoły psychoanalityczne, to żadna nie była nauką ścisłą, lecz tylko ciekawą hipotezą.

Nowa wiedza głosiła, że każdy ma niepowtarzalną psychikę, niezależnie od statusu społecznego i religii, że kierują nim ukryte traumy, wrodzone popędy i nabyte kompleksy, że tłumienie seksualności powoduje ataki histerii i że wydobycie na powierzchnię tłumionych marzeń jest warunkiem psychicznego zdrowia.

To było to nowe. Ludzie przez wieki swoje myśli i emocje uznawali za emanację duszy i widzimisię bogów, którzy poprzez szamanów i kapłanów podpowiadali, co robić, gdzie siać zboże, komu przekazać władzę i komu wypowiedzieć wojnę. Podświadomością Hektora i Achillesa była Hera lub Atena. Dla Żydów i chrześcijan sprawa była bardziej skomplikowana. Miejscem złego i dobrego była niewidzialna dusza. Dobra bronił anioł, do zła kusił także anioł – upadły. Wystarczyło jednak być posłusznym Bogu czy jego widzialnej postaci – Kościołowi, by być zbawionym. Półtora tysiąca lat trzeba było czekać na słowa o wewnętrznej wolności chrześcijanina. Piękne i straszne słowa Lutra i Kalwina stawiały człowieka sam na sam z wiarą i sumieniem.

Przed Freudem mechaniką psychiki zajmowali się starożytni ojcowie Kościoła, średniowieczni scholastycy, renesansowi humaniści i oświeceniowi filozofowie. Medycy z nadmiaru soków w ciele albo tylko z kształtu czaszki czytali charakter człowieka. Odkryli hipnozę jako wrota do duszy. Mierzyli odruchy warunkowe i bezwarunkowe. Ale wobec chorób psychicznych byli bezradni. Mogli oszołomić lub uspokoić chorego, ale nie potrafili go wyleczyć. Więc odbiegających od normy uważali za opętanych. Szaman lub egzorcysta odpędzał od nich złe duchy, a gdy w XIX w. rozniosło się, że być może Bóg jednak umarł, chorzy psychicznie zostali uznani za produkt degeneracji genetycznej. Z fatalnym skutkiem, coraz liczniejsi zwolennicy czystości rasy uznali ich za niewartych istnienia.

Psychoanaliza była zupełnie nowym projektem. Eli Zaretsky, autor „Sekretów duszy”, podkreśla, że była wytworem niemieckiej kultury XIX w., giętkiej dyscypliny języka niemieckiego, ówczesnego stanu medycyny, neurologii, archeologii i historii klasycznej, ale także niemieckojęzycznej kultury galicyjskich Żydów, ich specyficznego wyczucia seksualności, więzi rodzinnych, sceptycyzmu wobec autorytetów i humoru.

Jako pierwsza wielka teoria i praktyka życia osobistego psychoanaliza dobrze oddawała spleeny i lęki epoki. Migracja do wielkich miast rozluźniała patriarchalne struktury rodzinne. Masowa produkcja nakręcała indywidualną konsumpcję. Kanony kultury wysokiej były nastawione na wartości kolektywne – narodowe, socjalne, religijne, rasowe. Ale w sztukach Strindberga, Schnitzlera czy opowiadaniach Kafki już torowała sobie drogę nowa prywatność.

Freud trafił w nerw czasu. Językiem nauk ścisłych mówił o sprawach, o których wypadało milczeć – o seksie, onanii, impotencji. Równocześnie sięgał do antycznych mitów, znanych wówczas każdemu gimnazjaliście. Był doskonałym pisarzem, i tak też go zresztą odbierali współcześni, jak Tomasz Mann. Podobnie jak jego powieści, psychoanaliza była szyfrem wykształconego mieszczaństwa. To nie wiedeński wozak kładł się na kozetce w prywatnym gabinecie przy Berggasse, by roztrząsać swój kompleks Edypa. Nie tylko dlatego, że jedna wizyta kosztowała na obecne pieniądze 2500 zł.

Sam pan doktor był klasycznym człowiekiem z awansu. Syn galicyjskiego Żyda spod Lwowa, drżący z obawy przed ponowną deklasacją. Oczko w głowie matki, która nie nauczyła się niemieckiego, ale w swym pierworodnym wyrobiła poczucie, że to on podbije świat. I podbił. W wieku 17 lat skończył gimnazjum jako prymus. Doktorat z medycyny zrobił jako 24-latek. Potem żądza sukcesu popychała go do szybkich i niesprawdzonych tez.

Richard Webster, autor 700-stronicowej biografii „Dlaczego Freud się pomylił?”, przytacza długą listę jego błędów lekarskich. Słynną Emmę z klasycznego „Studium histerii” z 1895 r., bogatą wdowę cierpiącą na bóle szyi i nerwowe tiki, wypytywał o jej seksualne doświadczenia w dzieciństwie, tymczasem łatwo mógł był rozpoznać, że są to objawy towarzyszące zapaleniu opon mózgowych. Tym bardziej że dobrze znał Tourette’a, który ten syndrom opisał. Jednak Freud nie szukał organicznych przyczyn chorób, bo na pacjentki „patrzył oczyma fanatyka, który jedynie chciał potwierdzić swe koncepcje”.

Tylko że nie o terapię chodziło jego pacjentom, lecz o samopoznanie, zejście w labirynt własnej osobowości. A dr Freud jako neurolog wydawał się doskonałym przewodnikiem w tej podróży. Był nadzieją dla neurasteników i guru dla ciekawskich z dobrego towarzystwa, którzy wieczorami chadzali do teatru na sztuki Ibsena albo na seanse hipnotyczne lub wywoływanie duchów, a po południu „freudowali” w kawiarni o swoich snach, narcyzmie i zazdrości o penisa. Ta kawiarniana moda przerodziła się w porywający nurt nowego myślenia o człowieku, powodując kopernikański przewrót w kulturze Zachodu.

W czasach, gdy tysiące chorych psychicznie wegetowało w szpitalach więzieniach, psychoanaliza stwarzała aurę opieki i zrozumienia. Nowe było zwrócenie się ku życiu psychicznemu i pokazanie, że właściwie każdy jest na swój sposób pokręcony, nieprzystosowany i naznaczony stłumionymi urazami z dzieciństwa.

Nasza jaźń – nauczał Freud – ma strukturę trójdzielną. Jej rdzeniem jest id, dziedziczna sfera popędowa podporządkowana zasadzie przyjemności. Pod wpływem zderzenia ze światem zewnętrznym powstaje podporządkowane zasadzie rzeczywistości ego. Trzecim stopniem jest superego, instancja moralna osobowości, kształtowana przez nagrody i kary.

Dziecko, według tej teorii, do szóstego roku życia przechodzi przez pełen konfliktów proces rozwojowy, który rzutuje na charakter dorosłego człowieka. Doznane w tym czasie błędy wychowawcze prowadzą do nerwic. Zadaniem psychoterapii jest wydobycie traumy wypartej z pamięci, bo uświadomienie kompleksu uwalnia od nerwicy natręctw.

Ten psychomechaniczny model osobowości był tworem swego czasu, analogicznym do maszyny parowej, w której różnica ciśnień pozwala uruchomić tłoki, a wentyle – usunąć z rur nadmiar pary. Wentylem psychicznym ma być sublimacja – przekierunkowanie nadmiaru energii, np. cierpienia, w twórczość artystyczną.

Spór o niebezpieczną metodę budził emocje niczym spory religijne. Założone przez Freuda i jego apostołów Towarzystwo Psychoanalityczne było tej religii kościołem. Kongresy przypominały sobór albo też ideologiczne zjazdy partii: referaty były zawczasu przedkładane do akceptacji, a dysydenci ekskomunikowani – Jung, Alfred Adler, Wilhelm Reich. Freud – twierdził Erich Fromm – miał mesjańską iskrę. Toteż porównywał się z największymi – Darwinem i Kopernikiem, a nawet Mojżeszem. Ale miał też coś z Marksa.

Psychoanaliza wybuchła przed I wojną światową, ale do jej prawdziwego sukcesu paradoksalnie przyczynili się naziści. Ich nienawiść do psychoanalizy brała się nie tylko stąd, że była „nauką żydowską”, ale i dlatego, że negliżowała wszelkie ruchy masowe. Do dziś „Psychologia tłumu w faszyzmie” Wilhelma Reicha, podobnie jak „Ucieczka od wolności” Ericha Fromma to niedościgłe psychogramy niemieckiego nazizmu. Prześladowani w III Rzeszy ze względów rasowych apostołowie psychoanalizy poszli na wygnanie. Freuda witano w 1938 r. w Londynie jak tryumfatora. Podobnie jego prominentnych uczniów w Ameryce. Nic nie szkodziło, że słabo mówili po angielsku. W ciągu kilku lat zajęli kluczowe stanowiska w klinikach psychiatrycznych. Ponieważ jednak wskaźnik wyleczeń pozostał niski, więc zaczęto różnicować pacjentów na dobrych i złych; dobrymi byli ci, którzy nadawali się do terapii, młodzi, wykształceni biali z warstwy średniej. Odpadali kolorowi, robotnicy, starzy, pijacy i chorzy na demencję. Wielu z nich lądowało na oddziałach neurologicznych, gdzie byli traktowani elektrowstrząsami, kaleczeni lobotomią, jak Alex w „Mechanicznej pomarańczy”.

Po II wojnie Amerykę ogarnęło psychoanalityczne szaleństwo. Analitycy zastąpili miejsce spowiedników. W Europie – dziwił się szwajcarski psychiatra Henri Ellenberger – „ludzie idą do psychoterapeuty, bo są chorzy, natomiast w Ameryce, bo mają problemy”. A ponieważ każdy je ma, więc niemal każdy jest kandydatem do kozetki. Psychoanaliza stała się tematem hollywoodzkich filmów – od Hitchcocka po Woody’ego Allena – i częścią hollywoodzkiego życia. Marilyn Monroe przez pewien czas była w Londynie pacjentką córki Freuda, Anny, która zresztą zaświadczyła o jej silnych skłonnościach samobójczych. Do niebezpiecznej metody odwoływali się zarówno entuzjaści masowej konsumpcji – bo obiecywała spełnienie amerykańskiej obietnicy szczęścia, jak i ideolodzy rewolty młodzieżowej – bo zachęcała do buntu przeciwko rodzicom. Z kolei dla hipisów lektura pism Freuda była uzupełnieniem psychodelicznej podróży po LSD, jak lektura Castanedy. Według Ericha Fromma ten psychoanalityczny boom lat 60. był początkiem końca. Dostarczał wygodnej racjonalizacji: skoro neurozy powstają przez tłumienie potrzeb, to aby nie wpaść we frustrację, trzeba ulegać zachciankom.

Odwrotnie było w powojennych Niemczech. Dręczonym poczuciem winy Niemcom koncepcje Freuda podsuwały metodę uporania się z nieprzezwyciężoną przeszłością. Ponieważ hitlerowcy zamordowali cztery siostry Freuda, więc on sam był poza wszelką krytyką. A jego nauki były wspierane przez państwo. Psychologowie i psychiatrzy, jak Alexander i Margarete Mitscherlichowie, stali się autorytatywnymi komentatorami duszy niemieckiej. A kierowany przez nich frankfurcki Instytut im. Zygmunta Freuda, badający psychiczne skutki nazizmu, stał się miejscem, w którym spotykali się tacy krytyczni intelektualiści, jak Jürgen Habermas czy Heinrich Böll. Niemniej dla zrewoltowanej generacji ’68 bardziej radykalne były pisma konkurenta Freuda – Wilhelma Reicha, który w latach 30. skłaniał się ku komunistom, a skończył w Ameryce jako zaklinacz deszczu.

Wybuch zainteresowania freudowską psychoanalizą przez pokolenie ’68 nie trwał wiecznie. Francuski filozof Michel Onfray w swym wydanym niedawno „Anty-Freudzie. Odczarowanie psychoanalizy” nie zostawia na mistrzu suchej nitki. Freud, według niego, wcale nie przyczynił się do lepszego zrozumienia godności człowieka, raczej do upowszechnienia nihilistycznej ontologii XX w. Jeśli nie ma różnic między ludźmi, to sadysta w niczym się nie różni od jego ofiary; komendant kacetu od zamordowanych przez niego sióstr Freuda. I takich książek demaskujących Freuda jest dziś po obu stronach Atlantyku wiele.

Przede wszystkim: psychika to nie maszyna. Nie jest też szafą z trzema szufladami – ego, superego i id. Stłumione doświadczenia wcale nie kołaczą się w nas przez całe życie, pisał Hansjörg Hemminger w książce „Czy dzieciństwo decyduje o naszym losie?”. Nie ma niczego takiego jak mechaniczny wzorzec traumy psychicznej. Freud uwierzył w oświeceniową maksymę, że prawda wyzwala. I stworzył świecką wersję idei spowiedzi, rozgrzeszenia i zbawienia, co zresztą potem przeniesiono na kolektywne „przezwyciężanie przeszłości” poprzez uświadomienie sobie „czarnych plam” własnej historii. Ale empiryczne badania psychologów brytyjskich, amerykańskich i szwedzkich (w samej Wielkiej Brytanii ankietowano 16 tys. osób) nie potwierdzają centralnej tezy Freuda, że trudne dzieciństwo – rozbita rodzina, adopcja, internat – są psychicznym stygmatem. Odwrotnie, dorośli z takim bagażem często są bardziej odporni niż wychowani w warunkach cieplarnianych, którzy łatwo wpadają w neurastenię.

Teorie Freuda to dla wielu specjalistów domek z kart. W 1984 r. „Der Spiegel” tak wyliczał pretensje nauki. Neurolodzy trójdzielny model psychicznego aparatu (ego, superego i id) uważają za zbyt prosty, by oddał skomplikowane procesy zachodzące w mózgu. Nie znajdują też potwierdzenia, że sny to zaszyfrowane przekazy. Są reakcją na bezładne bombardowanie pnia mózgowego przez impulsy nerwowe. Mózg stara się w tych sygnałach znaleźć jakieś sensy, ale jedynie tworzy ciągi obrazów pozbawionych wewnętrznego związku.

Biofizycy i etiolodzy uważają freudowską teorię popędów za anachroniczną. Psycholodzy twierdzą, że Freud przeceniał znaczenie dziecięcych doświadczeń i nie zrozumiał istoty nerwic. Psychiatrzy w zapożyczonych z mitologii kategoriach jak narcyzm widzą jedynie zbiór efektownych metafor, mało przydatnych do naukowego opisu funkcji psychicznych. Historycy idei wytykają Freudowi autorytarne sekciarstwo i ujawniają szczegóły stawiające w niekorzystnym świetle nie tylko jego osobę, ale i dorobek.

Brytyjski biolog i laureat Nagrody Nobla Peter Medawar już w latach 70. nazwał doktrynerską teorię psychoanalizy najbardziej horrendalnym oszustwem XX w., nowym zabobonem. Christof T. Eschenröder, w wydanej w 1984 r. książce „Tu Freud się pomylił”, twierdził, że Freud indoktrynował swych pacjentów. Skarcenie lub tylko chrząkniecie wystarczyło, aby naprowadzić pacjenta na pożądany tor. Jeśli się bronił, to słyszał, że właśnie jego opór jest dowodem, jak ważne jest to, co ukrywa. Psychoanaliza miała stworzyć partnerski stosunek analityka z pacjentem. W praktyce jednak już sama konstelacja – pacjent leży, terapeuta siedzi – czyniła z pacjenta ubezwłasnowolnione dziecko. Analiza nie miała końca i nie powodowała żadnych zmian. Niekiedy zresztą wyraźne pogorszenie. Rozgrzebywanie wypartych ze świadomości urazów wywoływało stresy i agresję.

Psychologia akademicka oparła się na nowych i empirycznie sprawdzalnych badaniach, wykazując bardzo różne wpływy na rozwój dziecka – przeciwstawne temu, co twierdził Freud. Psychologia kliniczna wypracowała sposoby szybszych i bardziej skutecznych terapii, dla których psychoanaliza jest tylko ubocznym dodatkiem. Farmakologia stworzyła środki uspokajające i psychofarmaka, szybciej łagodzące skutki depresji i schizofrenii niż uciążliwe „leczenie rozmową”. Nie tylko nauka wytoczyła działa przeciw psychoanalizie, pisze w świetnej „The Story of Psychology” Morton Hunt. Ruchy protestu odwróciły uwagę opinii od autystycznych wycieczek w głąb własnej jaźni. Ruch wyzwolenia kobiet odrzucił anachroniczny wizerunek kobiety w doktrynie Freuda. A rzecznicy rewolucji gejowskiej odrzucili jego wyobrażenie homoseksualizmu.

Wielu organizacjom psychoanalitycznym odmówiono statusu organizacji medycznych, a freudowskie diagnozy wykreślono ze spisu chorób. Równocześnie media odwróciły się nie tylko od niebezpiecznej metody, ale i osoby Freuda.

W listopadzie 1993 r. „Time” ukazał się z portretem Freuda na okładce i tytułem „Czy Freud umarł?”. Odpowiedź w tekście brzmiała: jak najbardziej. Mimo to wiele idei Freuda na trwałe przeniknęło i zmieniło nie tylko naszą kulturę. Jego wkład w historię psychologii i cywilizacji zachodniej jest niepodważalny. To przyznają zarówno admiratorzy, jak i wrogowie. Jego idee wpłynęły na sposób myślenia o naturze ludzkiej – artystów, pisarzy, prawników, nauczycieli, rodziców, specjalistów od reklamy i większości wykształconych ludzi. Wystarczy wspomnieć, jak często myślimy pojęciami Freuda o symbolice seksualnej najróżniejszych przedmiotów, o nieświadomych przyczynach pomyłek i przejęzyczeń, o ukrytych zachowaniach obronnych, o roli rodziców, o kompleksach, traumach i przepracowywaniu przeszłości. To wszystko jest oparte na freudowskim założeniu, że istnieje coś takiego jak dynamiczna podświadomość. Dzięki niemu sztuka i literatura XX w. przedstawiała człowieka w stałym konflikcie z samym sobą, jako podmiot poddany siłom wymykającym się kontroli świadomości, nieznający własnej tożsamości.

Freudowskie tło tego intelektualnego klimatu jest wciąż aktualne. Wielu psychologów i psychiatrów zgadza się z zasadniczą ideą Freuda, że życie ludzkie jest z zasady konfliktowe, że prawdziwe przyczyny konfliktów są przed nami ukryte, ponieważ ich rdzeniem są aktywnie tłumione marzenia i instynkty, które wypieramy ze świadomości.

Mimo to historyk psychoanalizy Eli Zaretsky jest sceptyczny. Czy niebezpieczna metoda przetrwa globalne przyspieszenie, zacieranie granic między sferą publiczną i prywatną, internetyzację, która być może wyjaławia wewnętrzne doświadczenia psychiczne? Nie jest też pewne, czy Freud ma wiele do powiedzenia kulturom nieopartym na mitologii greckiej i judeochrześcijańskiej. Jest wprawdzie tłumaczony na japoński, chiński czy arabski, ale czy daje się przełożyć na tamte szyfry kulturowe?

A zatem umarł czy nie? 10 lat po epitafium w „Time” Freud zmartwychwstał u konkurencji. W marcu 2006 r. „Newsweek” opublikował długi i udokumentowany artykuł okładkowy pod tytułem: „Freud nie umarł”. Wraca zainteresowanie zmodyfikowaną terapią analityczną. Amerykańskie Stowarzyszenie Psychoanalityczne znowu odnotowuje przyrost liczby członków. A co ważniejsze – jak w „Scientific American” wskazuje Mark Solms z Uniwersytetu w Kapsztadzie – pewne elementy psychologii Freuda zdaje się potwierdzać współczesna neurologia. Stąd konkluzja autora: „Model naszkicowany przez Freuda odgrywa podobną rolę jak darwinowska teoria ewolucji, która w rozwoju genetyki molekularnej jest podstawą, na którą mogą być nanoszone nowe elementy… Trzeba docenić fakt, że możemy na tym budować, zamiast szukać nowych początków”.

Freud zatem może nie był wielkim człowiekiem, ale dokonał wielkiego odkrycia. I pewnie dlatego film o psychoanalitycznym trójkącie Jung-Freud-Sabine Spielrein ma dziś takie wzięcie. Nadal jakoś tam jesteśmy pod wrażeniem niebezpiecznej metody.

Polityka 52.2011 (2839) z dnia 21.12.2011; Historia; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Freud na kozetce"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną