Czy tylko Przytyk?
W tygodniku „Uważam Rze” (nr 11) Piotr Gontarczyk w tekście „Żyletki na sztorc, czyli jak »Polityka« fałszuje historię” uznał mój wywód za „nie licujący z powagą nauki i szacunkiem należnym czytelnikom”. Polemika dotyczy wyłącznie początkowej części artykułu, w której starałem się opisać przebieg antysemickiego pogromu w Przytyku z marca 1936 r. – traktując to jako punkt wyjścia do analizy pewnego wycinka polsko-żydowskiej historii. Gontarczyk zarzuca, że w tekście „korygować trzeba każde właściwie zdanie”. Myśl przewodnia polemiki wyłuszczona została w jednym z ostatnich akapitów: „Opisując te wydarzenia [w Przytyku – P.O.], Osęka sięgnął niemal wyłącznie po książkę, którą opublikowałem kilkanaście lat temu. Bynajmniej nie czynię mu z tego zarzutu. Cieszy fakt, że podejmując tematykę lat 30., autor w ogóle sięga do literatury, bo wie na temat tej epoki wyjątkowo niewiele – jego tekst roi się od informacji wątpliwych, zniekształconych lub (...) będących skutkiem nadto bujnej fantazji”.
Wygląda na to, że w polemicznym zapamiętaniu Gontarczyk – mówiąc potocznie – sam sobie strzelił w stopę. Skoro korzystałem „niemal wyłącznie” z jego książki, jak mogłem popełnić tak wiele skandalicznych błędów? Albo jestem epigonem, albo nieukiem i fałszerzem – proszę się zdecydować.
W rzeczywistości przebieg zdarzeń w Przytyku rekonstruowałem głównie na podstawie relacji prasowych – „Warszawskiego Dziennika Narodowego”, „Robotnika”, „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, „Naszego Przeglądu”, „Wiadomości Literackich”. Korzystałem też z dokumentów opublikowanych przez Gontarczyka w aneksie źródłowym do jego książki. Jednak opinię na temat tego, co najprawdopodobniej zdarzyło się w Przytyku, wyrobiłem sobie na podstawie prac innych historyków – przede wszystkim Jolanty Żyndul, Rafała Żebrowskiego, Jerzego Tomaszewskiego. Wśród wykorzystanych artykułów znalazły się też rzeczowe (i bardzo krytyczne) recenzje wzmiankowanej książki Gontarczyka.
Przytłaczająca większość postawionych mi zarzutów jest czepianiem się drobiazgów, kwestionowaniem szyku zdań, przytaczaniem szczegółów i wytykaniem, że pominąłem je w rekonstrukcji. Na przykład: napisałem, że „rannych zostało kilku chłopów”, a powinienem – „że rannych i pobitych zostało znacznie więcej osób”; poinformowałem czytelników, że jeden z Polaków został zastrzelony, a dwóch rannych, ale nie napisałem, iż rany „otrzymali od tyłu”; wskazałem, iż „rekonstrukcja przebiegu wypadków okazała się jednym z najbardziej żmudnych zadań w dziejach polskiego wymiaru sprawiedliwości”, a przecież – jak poucza mnie Gontarczyk – „Polskie sądy miały przed wojną trudniejsze zagadki do rozwiązania, jak chociażby uwieczniona w filmie Janusza Majewskiego głośna sprawa Rity Gorgonowej”.
Czasami mój polemista sam gubi się w gąszczu przywoływanych przez siebie faktów. Pisze: „Nieprawdą jest, że po nieudanej próbie wylegitymowania tegoż [Józefa Strzałkowskiego, antyżydowskiego agitatora – P.O.] agresywny tłum zatrzymał się dopiero pod budynkiem posterunku, ponieważ miało to miejsce po drugiej próbie interwencji policji, w innych okolicznościach. Nieprawdą jest, że w czasie tej interwencji policjanci byli obrzucani przez chłopów wyzwiskami. I tak dalej”.
Pomijając już pytanie o sens tak drobiazgowych zarzutów, trzeba zauważyć, że argumenty Gontarczyka nie znajdują potwierdzenia w źródłach. Swoją rekonstrukcję oparłem na kilku – zgodnych w tym punkcie – relacjach prasowych. Co więcej, zaprezentowana przeze mnie chronologia wydarzeń pokrywa się z tą zawartą w dokumentach wydanych przez samego Gontarczyka.
Żeby nie być gołosłownym, zacytuję obszernie: „W trakcie doprowadzania osk. Józef Strzałkowski krzyknął do otaczającego ich tłumu włościan: »koledzy, nie ma tu was?!« – czytamy w sądowej rekonstrukcji wydarzeń (s. 232 w książce Gontarczyka) – po czym zbiegła się większa ilość ludzi i z tłumu padły okrzyki: »bić policję, rozbroić ich«, wobec czego posterunkowi zmuszeni byli zaniechać doprowadzenia Strzałkowskiego do Posterunku. Powiadomiony o powyższym Komendant Posterunku przod. Wojtas postanowił zatrzymać Strzałkowskiego i w tym celu w asyście kilku posterunkowych odnalazł go na rynku i zażądał od niego wylegitymowania się, a gdy Strzałkowski wymienił tylko swe nazwisko, nie okazując żadnego na to dowodu, przod. Wojtas zatrzymał Strzałkowskiego i począł prowadzić go na Posterunek. W tym czasie otaczający policję tłum począł nacierać, rozległy się krzyki: »nie dać go, odbić go, hurra na policję«, przy czym z tłumu osk. Wacław Kacperski rzucił w policję orczykiem, ktoś inny rzucił krzesełkiem i kamieniem, lecz żadnym z tych narzędzi nikt z policjantów nie został uderzony. Korzystając z zamieszania Józef Strzałkowski zbiegł, zaś policja schroniła się do bramy posterunku. Tutaj w ciągu 15–20 minut policja z gotową do strzału bronią z nałożonymi bagnetami stała oblężona przez tłum”.
Pytanie, czy zatem istotnie dopuściłem się fałszerstwa, pozostawiam do rozstrzygnięcia czytelnikom.
Odnoszę wrażenie, że część sporu wynika z nieporozumienia wokół definicji. Jak pisze Gontarczyk, zamiast „umieścić opisywane wydarzenia we właściwym kontekście historycznym”, przeinaczyłem fakty tak, by „całość tej historii była wyłącznie »pogromem Żydów w Przytyku«, bez względu na to, jak skomplikowany był prawdziwy obraz wydarzeń”. Mój polemista nie wyjaśnia jednak (podobnie jak nie czyni tego w swojej książce), dlaczego tak oburza go termin „pogrom” i czemu słowo „zamieszki” uważałby za stosowniejsze.
Zgaduję, że pojęcie „pogrom” odczytuje jako inwektywę pod adresem narodu polskiego. Tymczasem termin ten – pierwotnie oznaczający antyżydowskie rozruchy w XIX-wiecznej Rosji – jest często używany w historiografii i ma określone znaczenie. Stosuje się go do opisu lokalnych i spontanicznych ataków wobec mniejszości etnicznej (najczęściej żydowskiej), u podstaw których leżą intensywne uprzedzenia rasowe i religijne (w tym przypadku antysemickie), splecione z konfliktem ekonomicznym, i w trakcie których dochodzi do aktów przemocy o różnym nasileniu oraz niszczenia i plądrowania majątków ofiar. (Por. Stephen M. Berk, Years of Crisis, Years of Hope. Russian Jewry and the Pogroms of 1881–1882, Grenwood Press 1985, s. 40–54). Sytuacja w Przytyku pasuje do tej definicji – jak przyznaje sam Gontarczyk, pierwotnym źródłem konfliktu stała się wszak „antyżydowska agitacja Stronnictwa Narodowego”.
To, że niektórzy przytyccy Żydzi – członkowie społeczności żyjącej od miesięcy w uzasadnionym lęku przed napaściami – feralnego dnia zareagowali niewspółmiernie do zagrożenia, a w konsekwencji dopuścili się zbrodni, czyni ich współwinnymi na gruncie prawa karnego, ale nie zmienia prawdy o społecznych mechanizmach, które doprowadziły do tragedii.
Ostatecznie wersja wydarzeń zaprezentowana przez Gontarczyka niewiele różni się od mojej. Żadna z uwag podniesionych w polemice nie uzasadnia zarzutu „zmanipulowania kluczowych faktów”, „pisania nieprawdy” ani „fałszowania historii”. Prawdę rzekłszy, zastanawiam się, co właściwie skłoniło Gontarczyka do chwycenia za pióro.
W artykule zacytowałem fragment reportażu Mieczysława Pruszyńskiego z procesu w sprawie zajść w Przytyku. Powtórzę go w tym miejscu: „Proces nie robi prawie wrażenia procesu, sąd nie przypomina zwykłego sądu. To jakby do laboratorium wielkiej wytwórni filmowej przyniesiono kilkaset różnych fotograficznych wersji tego samego wydarzenia i rozwijano je tu po wywołaniu, badając, naświetlając i krając. (...) Ale z tego wszystkiego nie wysnuje się żadna wielka, równy nurt tocząca, rozwijająca się stanowczym rytmem akcja wielkiego filmu. Strzępy różnych operatorów, taśmy wyjęte z różnych aparatów, naświetlane pod różnym kątem różnych jupiterów, w jedną całość zestawić się nie dadzą. Na końcu całej pracy obraz wypadnie taki, jakby tą samą błoną fotografowano te same rzeczy dwa razy, trzy, cztery razy. Czarne cienie pojawią się na całych zwojach taśmy. Momenty będą się z nich tylko wynurzały nagłymi, ostrymi konturami wydarzeń”.
Szkoda, że Gontarczyk zignorował ten reportaż w swojej książce, jest to bowiem jedno z ważniejszych świadectw. Dodatkowo tekst uzmysławia, jak trudno odtworzyć rzeczywisty przebieg gwałtownych, masowych wystąpień. Historycy mogą w oparciu o źródła snuć hipotezy i kreślić kontury zdarzeń, nie powinni jednak podawać własnej wersji za jedyną prawdziwą i odrzucać innych narracji jako – zacytujmy Gontarczyka – „niezgodnych ze stanem faktycznym”.
I ostatnia kwestia. Gontarczyk konsekwentnie przeciwstawia moją ignorancję własnej erudycji, jednak w polemice sam daje się przyłapać na nieznajomości istotnych pozycji z literatury naukowej. Kwestionuje stwierdzenie, że w międzywojennej Polsce doszło do co najmniej kilkudziesięciu poważnych rozruchów antysemickich i zarzuca mi „nadto bujną fantazję”. Jednak liczby tej nie zmyśliłem. Ezra Mehdelsohn w książce „Żydzi Europy Środkowo-Wschodniej w okresie międzywojennym” (PWN 1992, s. 111) pisze o 1289 Żydach rannych podczas zamieszek w ponad 150 miastach i wioskach Polski. Dane te zaczerpnął z badań źródłowych Jakuba Leszczyńskiego. Niezależnie do podobnych wniosków dochodzi Jolanta Żyndul („Zajścia antyżydowskie w Polsce w latach 1935–1937”, Warszawa 1994).
Zresztą o skali zjawiska można bez trudu przekonać się, sięgając do ówczesnych dzienników, od żydowskich i socjalistycznych po narodowo-katolickie. Opisy mniej lub bardziej poważnych ekscesów antysemickich spotykamy co kilka tygodni, a w okresach wzmożonej agitacji endeckiej nawet co kilka dni. Tylko w czerwcu 1936 r., podczas trwania procesu w sprawie Przytyku, „Warszawski Dziennik Narodowy” (oficjalny organ SN) raz po raz donosi z satysfakcją: „Z prowincji nadchodzą liczne wiadomości o zajściach z Żydami” lub – „zamachy bombowe na żydowskie mieszkania”.
Oto jedno z opisanych zdarzeń: „Na »Dzień wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego«, który odbył się 14 czerwca w Otwocku, przybyło dla udziału w zawodach sportowych parę kompanii Związku Strzeleckiego z rozmaitych miejscowości pow. warszawskiego. W wolnych chwilach strzelcy tłumnie zwiedzali Otwock, przyglądając się z ciekawością rzeczom godnym uwagi. Szczególniejszą ich uwagę zwrócili na siebie przedstawiciele ludności żydowskiej. Niejednokrotnie można było obserwować, jak na niektórych ulicach Otwocka odbywała się gonitwa. To przybyli strzelcy gonili Żydów, grożąc skróceniem ich chałatów. Powywracano parę żydowskich straganów na rynku. Paru Żydków zostało nawet wyrzuconych przez strzelców ze stadionu przez parkan. (...) Zdarzały się wypadki nawet i »rekwizycji«, dokonywanych przez strzelców. To tam, to ówdzie strzelcy »rekwirowali« żydowskim handlarzom pomarańcze i inny słodycze. Zaś na ul. Warszawskiej strzelcy zatrzymali żydowską furmankę z chlebem i »zarekwirowali« Żydkowi parę bochenków. Na groźbę poszkodowanego, oświadczono mu, aby jechał na skargę do... Lejby Trockiego”. Chociaż autor relacji najwyraźniej traktuje zachowanie strzelców jako pyszny żart, w istocie mamy do czynienia z opisem antyżydowskich rozruchów, połączonych z rabunkiem i – co przebija spomiędzy wierszy – brutalnym biciem.
Takim właśnie zjawiskom poświęciłem zasadniczą część artykułu „Żyletki na sztorc”: starałem się pokazać, jak u schyłku lat 30. narastająca retoryka antysemicka odczłowieczała Żydów, stwarzając przyzwolenie na stosowanie wobec nich przemocy, oraz że tego rodzaju hasła padały na podatny grunt. Tezę poparłem licznymi przykładami, zaczerpniętymi z relacji prasowych i wspomnień świadków. Zastanawiające, że w swojej polemice Gontarczyk zupełnie przemilczał tę partię tekstu.