Na obiedzie 13 lipca 1870 r. kanclerz Bismarck gościł u siebie ministra wojny von Roona i szefa sztabu generalnego von Moltkego. Trzej panowie byli w tak kiepskim humorze, że nie chciało im się nawet jeść. Właśnie dowiedzieli się, że poprzedniego dnia książę Leopold Hohenzollern zrezygnował z oferowanej mu przez hiszpański rząd tymczasowy korony tego kraju. Zmuszony do tego został przez głowę rodziny, króla Prus Wilhelma, który przeląkł się powszechnego oburzenia, jakie ta propozycja wywołała we Francji.
W trakcie obiadu posłaniec przyniósł Bismarckowi depeszę od króla, przebywającego w kurorcie w Ems. Stary Wilhelm donosił w niej, że tego dnia rano spotkał na spacerze ambasadora francuskiego, hrabiego Benedetti, który zażądał w imieniu swego rządu, aby król nie tylko potwierdził, że książę Leopold nie będzie ubiegał się o tron Hiszpanii, ale też zadeklarował, że żaden z członków jego dynastii nie uczyni tego w przyszłości. „Pozbyłem się go nieco surowo” – pisał monarcha, który uznał francuskie żądania za obraźliwe, i dodawał, że postanowił więcej nie rozmawiać z ambasadorem na ten temat, a kanclerzowi zostawia wybór, czy informować o tym zdarzeniu prasę.
Bismarck natychmiast zabrał się do redagowania depeszy, która ukazała się tego samego dnia w wieczornym wydaniu „Norddeutsche Allgemeine Zeitung” i przeszła do historii jako depesza emska. Kończyła się ona stwierdzeniem, że król „polecił przekazać przez pełniącego służbę adiutanta, że Jego Wysokość nie ma nic więcej do przekazania”. Adiutantem tym był, notabene, książę Radziwiłł – jednak w gazetach francuskich, gdzie depesza ukazała się następnego dnia, słowo adiutant przetłumaczono jako ajutant – czyli podoficer, a nie aide de camp, powiększając jeszcze oburzenie Francuzów. Kanclerz i jego goście na to właśnie liczyli i dlatego natychmiast po zredagowaniu depeszy wpadli w euforię; „Stary Pan Bóg żyje jeszcze i nie dopuści, abyśmy zmarnieli w hańbie” – oświadczył Roon, po czym wszyscy trzej zabrali się z ochotą za wystygłe dania.
Napoleon niechętny
Wojnę z Prusami rozpętały francuskie gazety przy aprobacie rządu, który obawiał się podejrzeń o brak odwagi i patriotyzmu. Cesarz Napoleon III był jednym z niewielu Francuzów, którzy nie mieli na nią ochoty, zwłaszcza że od miesięcy był ciężko chory na kamienie nerkowe i zażywał coraz większe ilości środków przeciwbólowych – co w tamtych czasach oznaczało opium. Lekarze odmówili operacji: ryzyko było spore, a następca tronu był jeszcze niepełnoletni. Ale Napoleon miał też ambicje, aby choć trochę przypominać swego wielkiego stryja i grać pierwsze skrzypce w polityce europejskiej; nie znosił więc Bismarcka za to, że kanclerz najwyraźniej ubiegł go na tym polu. Jeszcze w 1865 r., podczas spotkania w Biarritz, Bismarck zapewniał cesarza o swej wielkiej przyjaźni i wspólnocie politycznych interesów, jednak po zwycięskiej wojnie Prus przeciw Austrii w roku następnym przestał być taki uprzejmy. Potężna Francja stała na przeszkodzie jego wielkim zamierzeniom – zjednoczeniu Niemiec.
Francja była syta chwały i zadowolona z siebie. Jeszcze 30 czerwca premier Olliver oświadczył w parlamencie: „Gdziekolwiek spojrzymy dokoła poza granice Francji, nigdzie nie widzimy niepokojących problemów”. Propozycja tymczasowego rządu Hiszpanii, generała Prima, który półtora roku wcześniej zrzucił z tronu królową Izabelę, by oddać tron księciu niemieckiemu z katolickiej gałęzi Hohenzollernów, była ciosem we francuskie poczucie bezpieczeństwa. Prusacy panoszący się w całych Niemczech byli denerwujący, ale Prusacy po drugiej stronie Pirenejów – to byłoby dla Francuzów zbyt wiele. „Honor i bezpieczeństwo Francji nakazują wypowiedzieć królowi Wilhelmowi wojnę” – pisał „Le Soir”, a pozostałe gazety wtórowały mu w podobnym tonie.
Pięć dni po depeszy emskiej parlament spełnił życzenie patriotycznej prasy przy zaledwie dziesięciu głosach sprzeciwu. „Przyjmujemy tę wojnę z lekkim sercem” – oświadczył lekkomyślny premier. Po klęsce odpowiedzialność za tę decyzję przypisywano chętnie cesarzowej Eugenii, Hiszpance z pochodzenia, której wpływ na rząd, zwłaszcza odkąd jej mąż zachorował, był rzeczywiście duży. Jednak słynne zdanie: „To moja wojna!”, włożyła jej w usta francuska tradycja, która zwykła demonizować cudzoziemki na tronie.
Marzenia Bismarcka spełniły się w całej pełni: niemiecka opinia publiczna murem stanęła za nim. Nawet Karol Marks, którego nie można było posądzać o sympatię dla pruskiego rządu, stwierdził, że „ze strony Niemiec jest to wojna obronna”. Na południu Rzeszy, gdzie wobec imperialnych zakusów Bismarcka panowała powszechna nieufność, nastroje również się odwróciły. W Wirtembergii parlament podjął uchwałę o braterstwie broni i niemieckich sztandarów, „które w tym momencie są sztandarami Prus”. Z pewnymi oporami dołączyła Bawaria, gdzie podobną uchwałę podjęto 101 głosami przeciw 47. Spełniało się marzenie o niemieckiej jedności, zrodzone w czasie wojen przeciw poprzedniemu Napoleonowi.
Armia pruska była armią z powszechnego poboru, armia Francji była zawodowa (ponieważ cesarz, który sam doszedł do władzy w wyniku wojskowego przewrotu, bał się rewolucyjnych tradycji armii ludowej). W rezultacie armia francuska była o połowę mniej liczna od pruskiej. Dowodzili nią marszałkowie Bazaine i Mac-Mahon – znany z osobistej odwagi oraz głupoty. („Nie podpisuję awansu żadnego oficera, którego nazwisko figuruje na okładce książki”). Armia Bazaine’a, po kilku tygodniach krwawych utarczek, dała się zamknąć Moltkemu w twierdzy Metz. Na odsiecz wyruszył Mac-Mahon wraz ze słaniającym się z bólu Napoleonem, do czego miała go zmusić Eugenia, którą zresztą mianował regentką na czas swej nieobecności w stolicy.
Jeszcze 30 sierpnia dziennik „La Liberté” donosił buńczucznie, że plan Moltkego załamał się całkowicie. Pierwszego września Francuzi zostali otoczeni przez armie niemieckie pod Sedanem: wszystkie próby przebicia się przez okrążenie skończyły się niepowodzeniem i o godzinie piętnastej cesarz nakazał zaprzestać walki.
Triumf Bismarcka
Niemcy nie posiadali się ze zdumienia, że monarcha znajdował się między pojmanymi do niewoli żołnierzami. Następnego dnia rano doszło do spotkania Napoleona z Bismarckiem – uwiecznianego potem chętnie przez patriotycznych niemieckich malarzy; cesarz oświadczył, że jako jeniec nie może pertraktować o pokoju. Miał rację: dwa dni później, o godzinie szesnastej pięć, przy aplauzie zgromadzonych tłumów, z okien paryskiego ratusza ogłoszono jego detronizację. Odtąd Francja już zawsze miała być republiką.
Francuzi byli zdecydowani bić się nadal. Premierem mianowano generała Trochu, a minister spraw zagranicznych Favre złożył słynną deklarację: „Nie oddamy ani piędzi naszej ziemi, ani kamienia z naszych twierdz”. Jednak pośpiesznie zmobilizowane oddziały republikańskie nie mogły dorównać zahartowanym armiom Moltkego i wkrótce cała północno-zachodnia Francja została zajęta przez Niemców. Z otoczonego Paryża republikański minister Leon Gambetta balonem ewakuował się na południe, budząc zachwyt rodaków – ale ani ten, ani wiele innych bohaterskich wyczynów nie mogło odwrócić losów wojny. Sytuacja robiła się beznadziejna, lecz republikański rząd długo nie dopuszczał myśli o podpisaniu pokoju, gdyż warunki stawiane przez Bismarcka były zbyt ciężkie.
A kanclerz przeżywał dni swego największego tryumfu: kolejne państwa niemieckie godziły się na wstąpienie do nowej Rzeszy Niemieckiej, czyli nowego niemieckiego cesarstwa. W końcu udało mu się wymóc na samym Ludwiku Bawarskim, najpotężniejszym i najbardziej opornym z południowoniemieckich władców, by napisał do króla Wilhelma list z prośbą o przyjęcie tytułu niemieckiego cesarza.
Cesarstwo proklamowano ostatecznie 18 stycznia 1871 r. w zajętym przez Prusaków Wersalu. Na ceremonię nie zaproszono przedstawicieli niemieckich parlamentów, mimo że uprzednio wyraziły na to zgodę, lecz tylko monarchów i wojskowych. Jako ostatni akces do cesarstwa zgłosił parlament bawarski – w tydzień później i zaledwie dwoma głosami przewagi.
Bismarck mógł więc stawiać wygórowane żądania: Alzacja i jedna trzecia Lotaryngii miały przypaść Niemcom, ponadto Francja, jako strona atakująca, miała wypłacić pięć miliardów franków kontrybucji. Niemcy zdawali sobie sprawę, że mieszkańcy tych ziem, chociaż w większości mówili odmianą niemieckiego, czuli się obywatelami Francji. Przeważyły jednak argumenty historyczne – ziemie te aż do XVII w. były częścią Rzeszy – oraz buta zwycięzców. „Pragniemy wbrew ich woli oddać im ich tożsamość” – pisał o mieszkańcach Alzacji i Lotaryngii nadworny berliński historyk von Treitschke, dodając: „Będą nas kochać, gdy wychowa ich silna ręka Prus”.
Mur nienawiści
Pod koniec lutego 1871 r. bezsilny parlament Republiki przyjął niemieckie warunki. Deputowani z ziem, które miały przypaść Niemcom, złożyli mandaty 1 marca, składając niedwuznaczną deklarację: „Wasi bracia z Alzacji i Lotaryngii, oddzieleni od tej chwili od wspólnej rodziny, zachowują dla Francji, nieobecnej odtąd w ich domach, miłość synowską aż do chwili, gdy Francja do nich powróci”. Marzenie o odbiciu obu prowincji stało się od tej pory imperatywem wszystkich francuskich rządów i partii aż do pierwszej wojny światowej.
Cztery lata wcześniej Bismarck, wbrew zdaniu swych generałów, swego monarchy i grożąc dymisją, nie zgodził się na żadne aneksje wobec Austrii, którą sam zaatakował, nie chciał jednak robić z niej śmiertelnego wroga. Było to zgodne z jego zasadą: „Nie można grać w szachy, jeśli się komuś zabrania stawać na 16 spośród 64 pól” – czyli nie można wykluczać sojuszu z żadną z pozostałych europejskich potęg: Anglią, Rosją, Francją ani Austrią. A przecież sam złamał tę zasadę, wznosząc między oboma nowymi państwami mur nienawiści, który miał przetrwać przynajmniej 80 lat. Nieprzypadkowo twórcy zjednoczonej Europy, którzy po II wojnie światowej próbowali wprowadzić instytucje mające zapobiec podobnemu konfliktowi w przyszłości, w głównej mierze skupili się na niemiecko-francuskim pojednaniu.
Komentując aneksję Alzacji i Lotaryngii Ernest Renan zauważył proroczo, że zamiast polityki liberalnej Niemcy zdecydowali się prowadzić politykę „archeologiczną i etnograficzną” i że stanie się ona ich zgubą, kiedy Słowianie na podobnej zasadzie zażądają ziem swych przodków nad Odrą i Łabą. Rzeczywiście, aneksja ta, dokonana w czasach narodzin nowoczesnego nacjonalizmu, była pierwszą w Europie wymuszoną zmianą granic podpartą czysto historycznymi argumentami, których z takim powodzeniem zaczęto używać w XX w. Protestanccy teologowie szybko doszli do wniosku, że zwycięstwo nad Francją było znakiem od Boga danym Niemcom, aby się zjednoczyli i ustanowili najpotężniejsze państwo w Europie. „Najwyższy prostuje drogi naszego narodu” – obwieszczała 7 stycznia 1871 r. „Neue Evangelische Kirchenzeitung”.
Niemieckie święto
Wkrótce narodziła się idea ogłoszenia Dnia Sedanu świętem narodowym. „Drugiego września ręka żywego Boga w tak widoczny i potężny sposób zaingerowała w dzieje – pisał autor tego pomysłu – że naród najłatwiej tego właśnie dnia przypomni sobie, jak wielkich czynów Bóg dla nas dokonał”. I rzeczywiście, Dzień Sedanu świętowano entuzjastycznie w całej Rzeszy, z czasem także i w jej katolickich częściach, aż do upadku Cesarstwa. Niektórzy twierdzili nawet, że było to pierwsze i właściwie jedyne prawdziwie ogólnonarodowe święto, jakie Niemcy kiedykolwiek miały. Cały kraj ogarnęła mania parad wojskowych, marszów i patriotycznych festynów. Z upokorzenia Francji i jej pompatycznego władcy cieszono się zresztą nie tylko w Niemczech: na swój genialnie szyderczy sposób skomentował je między innymi Dostojewski w „Biesach”.
Na późniejszych losach Niemiec fatalnie zaciążyło to, że narodową jedność ufundowano na świadomie krzewionym kulcie niemieckiej potęgi militarnej, której symbolem było zwycięstwo nad Francją. W zjednoczonej Rzeszy poszczególne państwa zachowały więcej autonomii, niż to się dziś zazwyczaj sądzi, niemniej idea niemieckiej jedności przetrwała i upadek monarchii po I wojnie światowej, i wymuszony po II wojnie przez aliantów podział na NRD i RFN. Sedan zmienił historię Europy.