Ongiś, oprócz świąt kościelnych uznawanych i dziś, nie pracowano w dnie patronów miasta, cechu lub bractwa, przyjazdu monarchy, narodzin jego potomka itd. Wybitny mediewista Henryk Samsonowicz naliczył się w skali rocznej 80 do 100 dni wolnych od pracy (obecnie mamy tych dni ponad setkę, wliczając w to wolne soboty), przy czym „dochodzą tu różne, nie zawsze oficjalne »mosty« między dniami wolnymi”.
Co prawda pracowano dłużej (jak obliczono, poddani opisani w „Panu Tadeuszu” pracują latem po 14 godzin dziennie), ale i tak znajdowano w niektóre wieczory czas na odwiedzanie karczmy, gdzie obok piwa lub wódki zabawiano się śpiewem, grą w kości i tańcami. Krzywo na te ostatnie patrzyli duchowni wszystkich wyznań. Uczestnikom zabaw grożono piekłem, gdzie „uszy co tańców, muzyki” słuchały za życia, będą stale słyszeć jęki potępieńców.
O tańcach pisał barwnie Andrzej Frycz Modrzewski, gorsząc się, iż „tańcując skaczą; okręcają w koło niewiasty i w krąg nimi zawijają; nie sromają się łydek obnażać, w uściski biorą, całują, szczypią, sprośnie dotykają”. Choć zastrzegał się, że nie zamierza stawiać znaku równości pomiędzy tańcami a domami publicznymi, to jednak nazywał tańce „najniezawodniejszym sposobem stręczycielstwa i niby siecią zastawioną na szpetne i niedozwolone pożądania”. Surowy moralista domagał się, aby „osobno tańczyły dziewczyny, a osobno mężczyźni”. Na to samo zwracał uwagę Jakub Wujek, określając taniec jako „warsztat każdej nieczystości”: „tam nieuczciwe dotykania, tam wszeteczne szeptania, namowy, śpiewania, całowania”. Wujek narzekał na współczesne wychowanie dzieci, które jeszcze pacierza nie umieją, a już „skakać, tańcować, łajać, bluźnić, kłamać (...) stroić się umieją bardzo dobrze”.
Jeszcze dobitniej pisze o tym kaznodzieja barokowy jezuita Tomasz Młodzianowski. Jego zdaniem kobieta nigdy i pod żadnym pozorem nie powinna dotykać obcego mężczyzny. Powołuje się tu m.in. na przykład św. Wojciecha, który potrącony przez kolegę przypadkowo dotknął dziewczynę, a następnie długo i gorzko płakał. Właśnie za grzechy popełniane w tańcu i przez taniec zostały przebite gwoździami nogi Chrystusa wiszącego na krzyżu. Młodzianowski pisze nawet, iż kto tańczy z kobietą, tańczy z szatanem.
Nawet tak przecież rygorystyczne środowiska żydowskie nie były w stanie wyegzekwować od mężatek przestrzegania zakazu tańczenia na weselach. W XVI w. dość powszechnie skarżono się na zamężne Żydówki, iż na skutek konkurencji z ich strony młode dziewczęta nie mają miejsca do tańca. Zarzucano im także, iż idą w tany za pieniądze.
Wolni ubierają się w co chcą
W Rzeczpospolitej zakazy byłyby w stosunku do szlachty nie do pomyślenia. Książę Jerzy Zbaraski, występując na Sejmie 1621 r. z potępieniem zbytków w zakresie mody, stwierdzał, że nie sposób jest zabronić wolnemu narodowi, aby się ubierał, w co tylko zechce. Podobnie miała się sprawa z tańcami, grą w karty czy z piciem alkoholu.
Kościół katolicki nigdy zresztą nie wierzył w możliwość całkowitego pozbawienia ludzi przyjemności, płynącej z konsumpcji wina, piwa czy wódki. Zupełną abstynencję pozostawiał tylko ascetom, zaliczając ją do podobnych umartwień co noszenie włosiennicy czy biczowanie grzesznego ciała. W życiorysach zmarłych in odore sanctitatis mnichów ze szczególnym naciskiem podkreślano, iż pijali jedynie wodę.
W epoce, gdy materializm historyczny święcił w Polsce (przynajmniej oficjalnie) tryumfy badawcze, Jan Józef Lipski w rozmowach z przyjaciółmi przeciwstawiał mu (na wpół serio) materializm alkoholowy. Twierdził mianowicie, że polski złoty wiek pozostaje pod znakiem miodu (o tymże kolorze) oraz piwa, doba sarmatyzmu została zdominowana przez węgrzyna, a więc wina węgierskie, natomiast okres saskiego zastoju zbiegł się nieprzypadkowo z tryumfem gorzałki. Żarty żartami, trudno jednak zaprzeczyć, iż luminarze polskiego Oświecenia świadomie lansowali nowy styl życia: za przykładem Adama Naruszewicza chwalili władcę, co „trzeźwości nauczył”. Tolerancyjnie traktowano jedynie spożycie wina, i to w rozsądnych ilościach. Wychodząc z założeń rachunku gospodarczego, zaczęto nad nie przekładać wyrabiany na miejscu miód oraz piwo, co miało wpływać dodatnio na bilans handlowy Rzeczpospolitej.
Ulubioną rozrywkę szlachty (a jeszcze bardziej magnaterii) stanowiły polowania, których Kościół nigdy nie potępiał. Synody ograniczały się jedynie do zakazywania klerowi udziału w wyprawach łowieckich; ponawianie uchwał synodalnych zabraniających księżom polowań świadczy ewidentnie o bezskuteczności podobnych uchwał. Dołączała się do nich satyra świecka, chętnie wytykająca księżom Kościoła, że tracą pieniądze na psy myśliwskie, zamiast wspomóc groszem potrzebujących. Jednym tchem wymawiano dostojnikowi kościelnemu: „Żądasz dla swej psiarni zboża i mięsa, polujesz, upijasz się, oddajesz miłostkom”.
W szlacheckiej Rzeczpospolitej było bardzo dużo myśliwych (zarówno tych legalnych, jak i kłusujących chłopów). O wiele mniej zaś ich krytyków, niemal wcale wrogów polowań. Nasuwa się tu wyraźna analogia do poglądów na picie alkoholu; ganiąc samo pijaństwo i związane z nim występki, nikomu (poza mnichami) nie zalecano całkowitej abstynencji. Trudno dziś odpowiedzieć, co wpłynęło na taką właśnie postawę. Najbardziej istotną przyczynę stanowił chyba rustykalny charakter społeczeństwa staropolskiego; zaopatrzenie w dziczyznę odgrywało zbyt istotną rolę w pańskim, i nie tylko pańskim, jadłospisie, aby można było nawoływać do rezygnacji z łowów. Zwierzyny było po lasach sporo, a wilki oraz dziki po dawnemu stanowiły istotne zagrożenie dla ludzi i zbiorów.
Krwawy teatr
Pora przejść do rozrywek, które wówczas były popularne, a dziś budzą odrazę. Chodzi o przyglądanie się publicznym egzekucjom, odbywającym się zazwyczaj w centralnym punkcie miasta (najczęściej przed ratuszem). Hanna Zaremska porównuje je do widowisk teatralnych, w których rusztowanie było sceną, „kat i skazaniec aktorami pierwszego planu”, a widownię tworzyli gapie. I podobnie jak w teatrze, płacono za miejsca, przynajmniej te położone blisko „sceny” (drogo kosztowało wynajęcie okna pełniącego rolę loży). „I jam tam był sobie z książęty Radziwiłłami jedno okno najął i przypłaciliśmy go dobrze” – wspomina Jakub Sobieski egzekucję Ravaillaca.
W szlacheckiej Rzeczpospolitej schodziło się na to po kilkuset widzów, w silnie zurbanizowanych Niemczech liczba ich sięgała czasem kilkunastu tysięcy. Przybywano nie tylko tłumnie, ale i dobrowolnie. Władze kościelne, miejskie czy państwowe nie wywierały żadnego w tym kierunku nacisku. Od udziału w oglądaniu nie uchylali się nawet ci autorzy opisów kaźni, którzy podkreślali ich barbarzyński charakter i okrucieństwo. „A jednak nie pomijają żadnej okazji, by w nich uczestniczyć. Zda się, że rezygnacja z udziału w krwawym przedstawieniu jest wręcz niemożliwa”, ten udział stanowił bowiem, jak pisze Zaremska, niezbędny i oczywisty „element partycypacji w życiu społecznym”.
Skazaniec bywał nie tylko na samym miejscu kaźni, ale i w drodze na nią poddawany torturom, a mianowicie koronowaniu cierniem (temat licznych obrazów) czy biczowaniu u pręgierza. Towarzyszył temu ksiądz, który mógł korzystać z podręczników dobrego umierania. Wymieńmy trzy z nich, mianowicie „Expeditio in viam aeternitatis...” (1721 r.), „Konwój duchowny...” Wojciecha Temeswary’ego (1721 r.) i „Alimonia spiritualis” Józefa Dambrowskiego (1722 r.). W podręcznikach znajdujemy modlitwy nie tylko na najczęściej spotykane odmiany kaźni, ale i na poszczególne etapy poprzedzających je tortur. U ks. Nowakowskiego są na przykład osobne modły, jakie winny towarzyszyć gruchotaniu prawej i lewej ręki oraz nóg. Ze zrozumiałych powodów najobszerniejsze modlitwy miały towarzyszyć najdłużej trwającym torturom, mianowicie ćwiartowaniu oraz łamaniu kołem.
Jest rzeczą godną zastanowienia, iż przeciwko publicznemu stosowaniu tortur nie podniósł się nigdy głos protestu ze strony towarzyszących im duchownych, jak też członków tzw. Bractwa Dobrej Śmierci, które również towarzyszyło skazańcom. Wiemy natomiast, iż współcześni tym egzekucjom byli bardzo zawiedzeni, kiedy z tych czy innych powodów były one odwoływane. Przekonali się o tym w 1690 r. sędziowie w Gnieźnie. Uwolniwszy dwie domniemane czarownice, musieli się następnie salwować ucieczką przez okna, „oszukani widzowie” chcieli ich bowiem zlinczować.
Wszystkie warstwy społeczne miały pewną sumę wolnego czasu. Kościół, który był głównym dysponentem świąt, starał się zarazem o godziwe spożytkowanie tego czasu, wierny zasadzie, iż „dla niemającego nic do roboty diabeł wynajdzie jakieś zajęcie”. Czas był przedstawiany jako dar Boży, wartość dana człowiekowi dla wysłużenia sobie Nieba. „Nic droższego nad czas”, pisał dominikanin Fabian Birkowski, co powtarzało za nim wielu innych pisarzy oraz kaznodziejów.
„W dzisiejszych czasach bolesną próżnię nudy wypełniają (...) kino, radio, telewizja i komiksy. Naszym przodkom znacznie bardziej niż nam, albo też znacznie mniej (któż to wie?), sprzyjało szczęście, albowiem doskwierającą im nudę mogło uśmierzyć kazanie lub dysputacje religijne” – pisał Aldous Huxley. Te pierwsze bywały dość długie i nie zawsze najciekawsze.
Tańce, zbytki, wszeteczność
Przez stulecia z ambon przypominano wiernym, iż dni wolne od pracy winna zapełniać służba Bogu, nie zaś gra w karty, pijaństwo, tańce czy nieobyczajne piosenki. W 1595 r. Hieronim Powodowski pisał: „A pospolicie zabawa [zajęcia – JT] wszystka ludzka w święta, co miała być strawiona na chwale bożej (...) to się obraca na biesiady, obżarstwo, opilstwo, stroje, tańce, zbytki, wszeteczność”.
Dużą atrakcję stanowiły oczywiście procesje, zwłaszcza te odbywane w Boże Ciało. Jeszcze barwniej prezentowały się jasełka. Oddajmy tu głos nieocenionemu Kitowiczowi. A gdy te jasełka „rokrocznie w jednakowej postaci wystawiane, jako martwe posągi, nie wzniecały w ludziach stygnącej ciekawości, przeto reformaci, bernardyni i franciszkanie dla większego powabu ludu do swoich kościołów jasełkom przydali ruchawości, między osóbki stojące mięszając chwilami ruszane, które przez szpary, w rusztowaniu na ten koniec zrobione, wytykając na widok braciszkowie zakonni lub inni posługacze klasztorni rozmaite figle nimi wyrabiali. Tam Żyd wytrząsał futrem pokazując go z obu stron, jakoby do sprzedania, które nadchodzący znienacka żołnierz Żydowi porywał. Żyd futra z ręki wypuścić nie chciał. Żołnierz Żyda bił, Żyd, porzuciwszy futro, uciekał. Żołnierz wydarte futro Żydowi przedawał nadchodzącemu mieszczaninowi, a wtem Żyd skrzywdzony pokazał się niespodzianie z żołnierzami i instygatorem, biorącym pod wartę żołnierza przedającego futro i mieszczanina kupującego (...).
Takowe reprezentacje ruchomych jasełków bywały, prawda, w godzinach od nabożeństwa wolnych, to jest między obiadem i nieszporami, ale śmiech, rozruch i tumult nigdy w kościele czasu ani miejsca znajdować nie powinien. Dla czego, gdy takowe reprezentacje coraz bardziej wzmagając się doszły do ostatniego nieprzyzwoitości stopnia, książę Teodor Czartoryski, biskup poznański, zakazał ich, a tylko pozwolił wystawiać nieruchawe, związek z tajemnicą Narodzenia Pańskiego mające. Po którym zakazie jasełka, powszedniejąc coraz bardziej, w jednych kościołach zdrobniały, w drugich w cale zostały zaniechane”.
Masę widzów ściągały do kościołów przedstawienia teatralne, w których występowali uczniowie szkół jezuickich, pijarskich i innych zakonów. Ukazywały one w barwny sposób sceny z życia świętych, zakończonego zazwyczaj męczeństwem, a ich akcja rozgrywała się na różnych kontynentach świata. Towarzyszyły temu popisy uczniów, urządzane na zakończenie roku szkolnego. Kościół, zgodnie z upodobaniami ludzi baroku, dla których teatr odgrywał zasadniczą rolę, ze wszystkiego zresztą czynił widowiska parateatralne. Dotyczyło to zarówno dysputacji wyznaniowych, jak palenia ksiąg różnowierczych czy uroczystości ku czci patrona lub benefaktora. Zwłaszcza jezuici starali się wpływać na wiernych poprzez światło i barwę w myśl zasady „przez oczy do duszy”.
Qui pro quo z zabawą
W dawnej Polsce słowo „zabawa” oznaczało wszelkiego rodzaju zajęcie, a nie rozmaite formy rozrywki. Pozostawiło to trwały ślad w naszym języku, skoro po dziś dzień „zabawić” (bez „się”) oznacza przebywać gdzieś, a nie oddawać się rozrywce.
W 1969 r. jeden z uznanych profesorów socjologii rozbawił cały świat naukowy informując najpoważniej, iż słynne czasopismo doby stanisławowskiej „Zabawy przyjemne i pożyteczne” dlatego nosiło taki tytuł, ponieważ w dawnej Rzeczpospolitej pracą zajmowali się wyłącznie mieszczanie i chłopi. Natomiast szlachta stanowiła grupę ludzi całkowicie od niej wolnych, rozporządzającą masą wolnego czasu, który poświęcała na zabawy.
Trudno o większe nieporozumienie. Pomińmy już fakt, iż lwią część tego stanu stanowiła szlachta zagrodowa, utrzymująca się z pracy na roli lub ze służby w dworach wielkich panów. Ale i ci ostatni bywali przecież zajęci piastowaniem różnych urzędów, posłowaniem na sejmy i sejmiki, intrygami politycznymi wreszcie. Prawdą jest, iż po dworach siedzieli tzw. rezydenci, a i służba magnacka nie była zbytnio przeciążona pracą, ale te dwie grupy nie były w sumie tak liczne.
Figurujące w tytule czasopisma „zabawy” oznaczały więc zajęcia, a użycie przymiotnika „przyjemne”, iż muszą być one interesująco prowadzone. Oświecenie zwykło bowiem przeplatać naukę elementami rozrywki.
Z Samuela B. Lindego wiadomo, że już Szymon Starowolski domagał się surowo, aby w Rzeczpospolitej nie znalazł się nikt „próżnujący, tak chłop jak szlachcic, lecz zabawę mający”. „Księża muszą pilnować katechizmu i innych zabaw, które należą do nawracania i ćwiczenia ludzi” – czytamy w przekładzie dzieła Botera o geografii świata. A ksiądz biskup Józef Kazimierz Kossakowski w moralizatorskim traktacie „Ksiądz pleban” poucza o obowiązku skłonienia młodzieży do „poznania i pokochania zabawy pożytecznej, którą pracą nazywamy”. Jej pochwale poświęcono ponad 58 przysłów, robocie jeszcze więcej porzekadeł, podczas gdy rozrywce czy zabawie (we współczesnym słowa tego znaczeniu) ani jednego!