Piotr Sarzyński: – Zacznijmy od rozszyfrowania nazwy waszej firmy, bo brzmi jak symbol jakiejś złączki, elementu stosowanego w budownictwie.
Dariusz Herman: – Sprawa jest prozaiczna. To pierwsze litery nazwisk założycieli biura, czyli mojego i Piotra. A 99 to końcówka roku, w którym oficjalnie zarejestrowaliśmy firmę.
Teraz w firmie jest trzech partnerów. Co będzie z nazwą?
DH: Faktycznie, w 2009 r. przyjęliśmy do spółki jako partnera Wojtka, który zaczynał z nami współpracę w 2002 r. jeszcze jako student III roku architektury. A co do literek? On sam żartuje, że „S” już jest, a kto wie, że to nie jego, skoro bez kreseczki.
Z tego co wiem, wasze losy przeplatały się już dużo wcześniej?
Piotr Śmierzewski: – Obaj pochodzimy z Koszalina i choć uczyliśmy się w różnych szkołach, to wspólnie zdawaliśmy na Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej. Razem się dostaliśmy, dzieliliśmy jeden pokój w akademiku i nawet razem poszliśmy do wojska na osiem miesięcy.
DH: Natomiast po studiach ja wróciłem do Koszalina, bo miałem podpisaną umowę z miejscową lokalną firmą Miastoprojektem.
PŚ: A ja wyjechałem za granicę w poszukiwaniu dalszej wiedzy i doświadczeń. Początkowo na rok do Niemiec, później na roczne studia podyplomowe do USA, później znów do Niemiec, gdzie pracowałem w prywatnych firmach architektonicznych oraz wykładałem na uczelni w Darmstadt.
DH: Połączyła nas znów praca. Dwa projekty, które wspólnie przygotowaliśmy, wygrały konkursy. Na odległość nie dało się przy nich współpracować i w ten sposób wróciłem do Koszalina.
I 10 lat temu, już jako wspólna pracownia, wygraliście konkurs na nową siedzibę biblioteki Uniwersytetu Śląskiego. Jakie uczucia dominują dziś, gdy budynek jest już gotowy?
PŚ: Zadowolenie. Wbrew pozorom 10 lat w architekturze to szmat czasu. Szczególnie ostatnio, gdy architektura podlega modom, a wiele realizacji szybko się dezaktualizuje, powszednieje, nudzi. Cieszę się, że nie ulegliśmy pokusie zrobienia czegoś modnego, dzięki czemu nasz budynek – mam nadzieję – nie zestarzał się i szybko nie zestarzeje.
Projektowaliście niedługo po sukcesie gmachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. To dopingowało, paraliżowało, stanowiło jakiś punkt odniesienia?
DH: Zawsze gdy przystępujemy do nowego projektu, zaczynamy od przeglądu najlepszych światowych realizacji w danej dziedzinie z ostatnich 50 lat. W tym sensie BUW też oglądaliśmy. Ale nie był w naszej pracy żadnym punktem odniesienia.
PŚ: Architektura BUW to nie nasza bajka, choć doceniamy w tym projekcie dwie rzeczy. Po pierwsze, nowatorskie w polskich realiach rozwiązania z zakresu korzystania ze zbioru i swobodnego dostępu do książek oraz pozytywny wpływ budynku na rozwój tej części stolicy. Można powiedzieć, że BUW przybliżył Warszawę do Wisły.
Podobno katowicka realizacja była stosunkowo tania, a budżet nie został przekroczony. To powód do dumy?
DH: Może nie do dumy, ale do satysfakcji. Finanse to taki sam parametr realizacji projektu, jak kontekst czy funkcja. I dla mnie jest walorem fakt, że potrafiliśmy się poruszać w ograniczonym budżecie tak, by nie ucierpiała jakość realizacji, i nie byliśmy zmuszeni do kompromisów, których byśmy nie chcieli.
Ściąganie piaskowca na elewację aż z Indii wyglądało raczej na rozrzutność.
Wojciech Subalski: – Zaczęliśmy od szukania w Polsce, ale nie mogliśmy znaleźć takiego, który by odpowiadał naszym bardzo precyzyjnym oczekiwaniom. Nawiasem mówiąc, mieliśmy z tym kamieniem niezwykłe wprost szczęście. Proszę pamiętać, że wybraliśmy go w 2004 r. Tymczasem na budowie był potrzebny dopiero w 2010 r. Okazało się, że jego dotychczasowy importer gdzieś przepadł, a nazwy, którą się posługiwaliśmy, nikt nie znał. Wyglądało na to, iż wydobycie tej konkretnej odmiany dawno się skończyło, a szanse, że ją zdobędziemy, były bliskie zeru. I jakimś niezwykłym zbiegiem okoliczności udało się dotrzeć do złoża.
PŚ: Upieraliśmy się przy tej odmianie, i słusznie. Dziś okazuje się, że jej walory są niezwykłe. Jego łupana faktura i sposób ułożenia powodują, że fasada inaczej wygląda w słońcu, a inaczej o zmierzchu. Inaczej sucha i po deszczu, inaczej latem i zimą, z bliska i z daleka. Warto było.
W trakcie pracy nad siedzibą biblioteki zdarzył się szczególny moment: okazało się, że projektowaliście budynek dla jednej uczelni, a trzeba obsłużyć dwie.
PŚ: Zawsze staramy się projektować budynki elastyczne, tak by w razie potrzeby można je było modyfikować i adaptować do nowych potrzeb, trochę na zasadzie podziału na hardware i software. Czyli to, co jest stałe, i to, co może podlegać zmianom. To zapewnia im długowieczność, bo przecież świat ciągle się zmienia, więc zmieniają się też oczekiwania wobec gotowych budynków. Był rzeczywiście taki moment, że trzeba było połączyć siły Uniwersytetu Śląskiego i Akademii Ekonomicznej. Uniwersytet miał nasz projekt, a Akademia – swój. Wybrano nasz, bo dużo lepiej dawał się dostosować do nowego systemu połączonych zbiorów.
WS: Nie ma nic gorszego dla środowiska naturalnego niż zły budynek. Trwałe pod względem technicznym, estetycznym i funkcjonalnym budynki są z naszego punktu widzenia najbardziej ekologiczne. Moment powstawania i utylizacji budynku to dwie największe ingerencje w środowisko. Tak między innymi rozumiemy ekologię w architekturze.
Czy dziś stojąc przed gotowym już swoim dziełem, myślicie może: oj, to jeszcze dałoby się poprawić...
WS: Zawsze tak jest. Na szczęście istnieje potężny ogranicznik naszej pracy, jakim jest czas. Gdyby nie było terminów, to istniałaby pokusa, by w nieskończoność coś poprawiać, korygować. A tak możemy sobie co najwyżej pogadać.
Niektórzy powiadają, że nocą gmach biblioteki z zapalonymi wąskimi oknami wygląda jak półki z książkami. To wasza zamierzona metafora?
DH: Odwołam się do anegdoty. Zaprojektowaliśmy swego czasu centrum handlowe w Koszalinie. Jego główny budynek miał wyciągnięte ku górze aluminiowe żaluzje, za którymi ukryliśmy technikę wentylacyjną. Pewnego razu, gdy budowa była już na ukończeniu, wiózł nas taksówkarz. I mówi: „Panowie, to znakomity projekt. Od razu widać, że to kosz na zakupy!”. A na serio: architektura dla nas, prócz racjonalizmu, to przede wszystkim abstrakcja. Dobra architektura współczesna powstawała w tych społeczeństwach, które miały komfort rozwijania abstrakcyjnego sposobu myślenia. Dalekiego od symboli i romantyzmu.
Za to bliskie są wam chyba idee modernizmu.
DH: Może szerzej – racjonalizmu. W pracy kierujmy się logiką i matematyką. To jest nie tylko punkt wyjścia, ale również metoda na podejmowanie decyzji w całym procesie projektowym. Staramy się eliminować jakikolwiek przypadek.
WS: Mam taką prywatną definicję dobrej architektury, której sam także staram się przestrzegać. Otóż dobra architektura to taka, która nie prowokuje pytania: dlaczego? Musi się tłumaczyć sama, bez wyjaśnień projektantów.
Przy takim rygoryzmie da się jeszcze cokolwiek nowego wymyślić?
PŚ: Naszą rolą nie jest odkrywanie czegokolwiek nowego. Takich, którzy dokonują w architekturze znaczących rewolucji, jest może parę osób na świecie. My musimy uważnie i stale od nowa studiować swoją dziedzinę i rozwijać to, co najlepszego już wymyślono przed nami. Wszak Szwajcarzy nie wymyślają ciągle od nowa zegarka. Oni pracują nad nim od wieków i po troszeczku go ulepszają. Nawiasem mówiąc, ze swoją architekturą postępują podobnie, dzięki czemu nie przechodziła ona szalonych zawirowań, na przykład ominął ją całkowicie szał postmodernizmu. Są racjonalni i rozwijają tę ideę.
WS: A jeżeli uda nam się do tego, co już wymyślono dobrego, dołożyć choćby jeden procent czegoś oryginalnego od nas, to już będzie sukces.
Projektowaliście już wielką bibliotekę, duże centrum handlowe, średnie biurowce, domy jednorodzinne, a nawet kameralną zakrystię. Czy skala projektu przekłada się na skalę trudności projektowania?
PŚ: Pod względem koncepcyjnym praca do wykonania jest podobna. Duże projekty wcale nie potrzebują wielu pomysłów. Staramy się, aby zarówno duże, jak i małe, nie były kolorowe od pomysłów.
WS: Trudność budynku wcale nie jest związana z jego wielkością. Dużo bardziej z kontekstem, funkcją...
Często startujecie w konkursach. Zdarzają się nagrody, ale realizacje już rzadziej. Rodzi się wtedy poczucie, że praca poszła na marne?
WS: Wcale nie. Zmieniają się budynki, ale samo projektowanie to proces ciągły. Jeżeli kończymy myślenie o jednym projekcie, to myślenie o kolejnym zaczynamy nie od zera, ale od momentu, w którym skończyliśmy ostatni. W tym sensie idee konkursowe poniekąd żyją w naszych kolejnych projektach. Poza tym istnieje przecież jeszcze życie budynków niezbudowanych – na przykład pod postacią wykładów lub w czasie prezentacji.
PŚ: Otóż to. Większość budynków niezrealizowanych ma swoje namiastki w postaci makiet. Ich obecność powoduje, że idee w nich zawarte niejako unoszą się w atmosferze pracowni i nie pozwalają o sobie zapominać
Zerkacie i myślicie czasem: ale nas skrzywdzono?
DH: Lepiej przegrać dobrym projektem, niż wygrać złym. Ale oczywiście mamy całą alejkę makiet skrzywdzonych projektów. Na przykład Biblioteka Politechniki Krakowskiej czy kompletnie niedoceniona koncepcja Muzeum Historii Polski.
W tym drugim przypadku jestem w stanie zrozumieć jury – projekt w kształcie wielkiej kuli był wręcz szalony.
DH: Nie szalony, ale nadający niekomercji odpowiednią rangę i wymiar. Zresztą proszę spojrzeć na panoramę Warszawy. To, co wyrasta z tła i rzuca się w oczy, to oprócz Pałacu Kultury wyłącznie komercja, komercja, komercja. A co do kuli, zaklęty w niej jest dualizm, bo z jednej strony jest nośnikiem wielu symboli, a z drugiej najbardziej abstrakcyjną z brył geometrycznych. Wystarczy już chyba dyskusji o symbolach z przeszłości, które determinują teraźniejszość i może warto zacząć myśleć o przyszłości.
Czego z tych rzeczy niezrealizowanych wam najbardziej żal?
Zgodnym chórem: Rynku w Koszalinie.
PŚ: Ten żal wynika po części z lokalnego patriotyzmu, bo bardzo nam zależało na realizacji tej lub innej koncepcji, która rozwiązywałaby istotne dla tożsamości miasta problemy, jak np. kontakt z morzem, organizacja komunikacji w mieście oraz nowoczesny wizerunek miasta. A poza tym był to chyba projekt oryginalny, niekopiujący pomysłów realizowanych na niemal wszystkich rewitalizowanych rynkach w Polsce. Przy tym całkiem wyobrażalny w realizacji.
Lokalny patriotyzm się chwali, ale Koszalin to chyba nie najlepsze miejsce dla ambitnej pracowni architektonicznej.
DH: W dobie Internetu pojęcie „prowincja” traci swoje geograficzne znaczenie, a coraz bardziej nabiera znaczenia psychologicznego. Jest relatywne. W życiu na prowincji nie widzę nic niepokojącego jeśli jest ono elementem wyboru.
PS: Życie z dala od zgiełku, w małym mieście, gdzie czas płynie inaczej, pozwala skupić się na pracy, mieć do niej dystans i perspektywę. Ale to fakt, jesteśmy krajem scentralizowanym i źle skomunikowanym. Zakładając pracownię w Koszalinie, mieliśmy nadzieję, że likwidacja tych ograniczeń będzie postępować szybciej.
WS: Tymczasem przez ostatnie 10 lat Koszalin zamiast się zbliżyć, oddalił od Warszawy. Kiedyś podróż pociągiem między miastami trwała 6 godzin, dziś już 10.
Mam nadzieję, że nasza nagroda symbolicznie trochę skróci ten dystans.
*
Pracownię Architektoniczną HS99 założyli w 1999 r. Dariusz Herman i Piotr Śmierzewski. Od 2009 r. trzecim partnerem w firmie został Wojciech Subalski. W portfolio zrealizowanych przez pracownię obiektów, poza nagrodzonym przez POLITYKĘ Centrum Informacji Naukowej i Biblioteką Akademicką w Katowicach, znajduje się m.in. Galeria Handlowa Emka (Koszalin), siedziba „Głosu Pomorza” (Koszalin), podziemna zakrystia przy katedrze (Koszalin) oraz szereg domów jednorodzinnych, z których jeden (w Józefowie pod Warszawą) został uznany przez wydawnictwo Phaidon za jedną z najciekawszych polskich realizacji ostatnich lat (album „Architektura XXI wieku”).