Ten wirus jest bardzo zaraźliwy. Przenosi się w sierści zwierząt, na upierzeniu ptaków, na ubraniu ludzi, oponach samochodów, w zakażonym pożywieniu, w kropelkach wody unoszących się w powietrzu. Tylko błyskawiczne działanie może zapobiec powtórce z 1967 r., kiedy to w Wielkiej Brytanii przymusowemu ubojowi poddano 400 tys. zwierząt.
Po ponadtrzydziestoletniej przerwie Wyspy Brytyjskie dotknęła zaraza pryszczycy. Po kłopotach z chorobą szalonych krów, a następnie świńską gorączką z ub.r. to kolejny cios dla wyspiarskiego rolnictwa, którego przychody zmalały w ciągu ostatnich lat o połowę. I kolejne zagrożenie dla reszty Europy. Jak wielkie?
W Wielkiej Brytanii 4 tys. osób tygodniowo przechodzi na wegetarianizm. Także u nas dieta jarska staje się coraz bardziej popularna. Jedni odrzucają mięso, bo nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się w rzeźniach i na fermach hodowlanych; inni, ponieważ są przekonani, że to zdrowa dieta, jeszcze inni kierują się motywacją ekologiczną, ponieważ przemysł mięsny degraduje środowisko naturalne. Ostatnio, w związku z chorobą szalonych krów, pojawiła się jeszcze jedna grupa: wegetarianie ze strachu. Być może, gdy panika opadnie, część ludzi wróci do jedzenia mięsa, ale do obrazka sielskiej farmy, na której pasie się czarna krowa w kropki bordo, a obok tarza się w kałuży świnka Piggy, trudno będzie powrócić.
Psy, które pogryzły ze skutkiem śmiertelnym Rozalię T., nie pojawiły się w Pysznicy znikąd.
Groźba przywleczenia do Polski choroby szalonych krów ujawniła konflikt między państwowymi i prywatnymi lekarzami weterynarii o to, kto ma zarabiać na badaniu bydła i mięsa. Z siedmiu tysięcy polskich weterynarzy, co trzeci pracuje w państwowej inspekcji weterynaryjnej, reszta na swoim. Jako pierwsi lekarze w Polsce weterynarze zostali bowiem przymusowo sprywatyzowani i na własnej skórze sprawdzili mechanizmy naszej – nieco skundlonej – gospodarki rynkowej.
W sześciu numerach „Polityki” zamieściliśmy cykl publikacji pod metaforycznym hasłem „Uwolnić słonia”. Postulowaliśmy zamknięcie ogrodów zoologicznych. Czas na podsumowanie akcji, która dzięki wyjątkowo żywej reakcji czytelników rozrosła się i nabrała impetu. Oczywiste, że z dnia na dzień nie da się zamknąć wszystkich zoo; muszą one istnieć, ale jesteśmy przekonani, że nie w tej liczbie i nie w tak żałosnej formie, jak wiele z nich teraz. Potrzebny jest silny społeczny nacisk na dyrektorów ogrodów, urzędników, władzę stanowiącą prawo. Proponujemy, by zorganizować się wokół pięciu zasad: Kanonu nowego zoo. Kanon ten prześlemy marszałkowi Sejmu.
Epidemia BSE zwana popularnie chorobą szalonych krów rozlała się po Europie docierając do granic Polski. Choć u nas – odpukać – ani jedna krowa na nią jeszcze nie zapadła, mamy już pierwsze objawy wściekłości. Wściekli są weterynarze na lekarzy i vice versa. Wściekły (a co najmniej – zły) jest minister rolnictwa na ministra zdrowia. Wściekli są hodowcy i importerzy bydła, producenci pasz, handlowcy. Tradycyjnie wścieka się też Andrzej Lepper. W obawie przed wściekłością konsumentów wprowadzono zakaz importu bydła oraz wołowiny i jej przetworów z krajów objętych chorobą. Czy mamy powody bać się befsztyka wołowego?
Gdyby ktoś spojrzał z zewnątrz na to, jak gatunek ludzki postępuje ze swoją planetą, mógłby być nieco zdumiony. Z jednej strony ludzie dla pieniędzy niszczą środowisko naturalne, przez co ginie coraz więcej zwierząt; z drugiej – za ciężkie pieniądze odtwarzają to środowisko, budując w centrach wielkich miast sztuczne raje dla zagrożonych gatunków. Taki raj mieści się np. w zachodniej części Berlina – to jeden z najlepszych ogrodów zoologicznych w Europie.
„Uwolnić słonia!” – nie przeczę, hasło bardzo chwytliwe. Uwolnijmy i słonia, i skorpiona, i sępa, i wilka. W ogóle zwróćmy „wolność” wszystkim cierpiącym w „niewoli” ogrodów zoologicznych dzikim zwierzętom. Jednak warto się najpierw zastanowić co – w odniesieniu do ogrodów zoologicznych – oba te pojęcia oznaczają.
Oprócz 11 dużych ogrodów zoologicznych są w Polsce zapomniane przez Boga i ludzi zwierzyńce. Podlegają gminnym wydziałom zieleni miejskiej. Nie uczestniczą w żadnych programach ochrony gatunków. Wyglądają tak, jak musiały wyglądać ogrody zoologiczne w XIX w. Nikt nie wie, ile ich jest.