Berlin i Warszawa spierają się o dzieła sztuki zarekwirowane po drugiej wojnie światowej. Ale Niemcy nie upominają się w ogóle o swoje obrazy, które spokojnie wiszą w muzeach holenderskich, amerykańskich, a nawet w Luwrze.
Bywają biedacy, których los nieoczekiwanie obdarzył ogromną fortuną. Zazwyczaj wynikają z tego same kłopoty. Skarb, który wpadł nam w ręce – w postaci zbiorów Biblioteki Pruskiej, zwanej Berlinką – od 60 lat też raczej przyprawia o ból głowy.
Media poinformowały o aresztowaniu wybitnego krakowskiego profesora, oskarżonego o kradzież cennych ksiąg z biblioteki seminaryjnej w Sandomierzu. Sprawa jest niejednoznaczna, pozostawmy więc ją sądom. Ale warto zapytać: jak chronione są w Polsce białe kruki?
Co za ponury paradoks! Ledwie weszliśmy do Unii, a już nas straszą, że pruscy Niemcy odbiorą domy w Opolu i na Mazurach, fabryki w Szczecinie i w Pile, lasy nad Odrą. Ziomkostwa „wypędzonych” zgromadziły już kilkaset tysięcy euro na wniesienie spraw do sądów. Co mogą wywojować?
Przyjęło się uważać, iż muzea istnieją po to, by gromadzić i poszerzać swoje zbiory. Wygląda jednak na to, że w Polsce – w sposób prawdziwie pionierski w skali światowej – zaczyna działać mechanizm odwrotny: miast przybywać, muzeom ubywa eksponatów. I tak gdyby chcieć na przykład poważnie potraktować wszystkie roszczenia zgłaszane wobec Muzeum Narodowego w Warszawie, to na ścianach i w gablotach pozostałby średnio co drugi obiekt.
Gdy z Muzeum Narodowego w Poznaniu skradziono – wyceniony na 7 mln dolarów – obraz Claude’a Moneta „Plaża w Pourville”, strata była tym bardziej bolesna, że to jedyne dzieło tego artysty i jedna z nielicznych prac impresjonistycznych w zbiorach polskich.
Gwałtowne spory na temat zwrotu zrabowanych arcydzieł są w całej Europie prowadzone z punktu widzenia interesów narodowych i prywatnych, a nie europejskich. Każdy stara się odzyskać jak najwięcej z tego, co kiedyś utracił, a oddać jak najmniej z tego, co sam kiedyś zrabował, czy mniej lub bardziej legalnie uzyskał.