Minister gospodarki morskiej chce dać marynarzom ulgi w podatku. Jednocześnie Skarb Państwa miałby za nich płacić część składki na ZUS. Co tym razem popycha rząd do tworzenia nowej grupy uprzywilejowanych? Czy tylko umiłowanie bandery i narodowa duma?
To jeden z najlepszych bandyckich biznesów w świecie – praktycznie niewykrywalny, a jeśli już, to nieścigany i niekarany.
Dlaczego Stany Zjednoczone – wówczas młode państwo, które niedawno pojawiło się na arenie międzynarodowej – wysłało na początku XIX w. okręty wojenne na Morze Śródziemne przeciwko piratom berberyjskim? Gdzie szukać przyczyn tej zaskakującej, a pierwszej w dziejach USA, interwencji militarnej?
Jest ich w Polsce kilkudziesięciu, z roku na rok mniej. Mówią o sobie, że są strażnikami światła; ludźmi morza na stałe zakotwiczonymi na lądzie. Fach latarnika, jak każe tradycja, przechodził z ojca na syna. Dziś wielu nie znajdzie już następców. A latarnie w pełni zautomatyzowane wkrótce być może nie będą w ogóle potrzebować latarników.
Miesiące zmagań Skarbu Państwa ze zrewoltowanym Przedsiębiorstwem Państwowym Polska Żegluga Morska dały jeden widomy efekt. Paweł Brzezicki, odwołany ze stanowiska szefa firmy, zmienił tabliczkę na drzwiach swego gabinetu: z „Dyrektor Naczelny” na „Rada Nadzorcza Żeglugi Polskiej SA”. Rządzi dalej. I to jak!
Prawie każdy ma względem Wisły jakieś własne plany. Różni – różne. Cywilizować – ekologizować. Pływać – przyglądać się z brzegu. Budować mosty – blokować je. Rzucać kamieniami w kajakarzy – przyjaźnie do nich machać. Pić nad rzeką piwo – pić wino. Zarabiać na Wiśle – tracić na niej.
W porcie w Gdyni od czerwca stoi pięć chłodniowców Transoceanu. Marynarzom pokończyły się kontrakty. W domach czekają rodziny. Oni jednak nie schodzą na ląd w obawie, że inni wierzyciele wepchną się przed nimi w kolejkę. Niektórzy od stycznia nie widzieli złamanego grosza.
Orkiestra gra na powitanie kilkunastopiętrowego kolosa, przybijającego do nabrzeża. Pomylili się ci, którzy w latach siedemdziesiątych wróżyli koniec żeglugi pasażerskiej. Wprawdzie do pokonywania dużych odległości służą dziś samoloty, ale statki pływają nadal, coraz większe, coraz bardziej luksusowe. Wciąż przemierza Atlantyk niemłoda już „Queen Elisabeth 2”. Za 27–35 tys. dolarów można tym statkiem w sto dni po królewsku opłynąć świat. Eleganckie wycieczkowce zawijają też do polskich portów.
Większość polskich statków pływa pod obcymi banderami. Niektóre – od niedawna – pod rosyjską. Powód jest oczywisty. Chodzi o pieniądze. Bez zmiany flagi armatorskie firmy poszłyby na dno.
Administracja morska za pośrednictwem MSZ chce zwrócić się do władz niemieckich o ochronę szczątków promu „Jan Heweliusz” przed wyprawami miłośników podwodnych wrażeń. Rozgłos sprawie nadał Jerzy Janczukowicz, prezes Gdańskiego Klubu Płetwonurków Rekin, opowiadając, jak to Niemcy raczą się trunkami wydobytymi z pomieszczeń sklepu wolnocłowego, który zatonął wraz z promem 14 stycznia 1993 r.