Cyklon Sandy (90 ofiar śmiertelnych, kilkanaście miliardów dolarów strat) spowodował przerwę w amerykańskiej kampanii wyborczej: prezydent Barack Obama słusznie uznał, że jako szef egzekutywy musi zostać w Waszyngtonie i skoncentrować na bieżących sprawach kraju, a nie na organizowaniu własnego zwycięstwa.
Amerykańskie wybory rozstrzygną się w niespełna 10 stanach. Nazywają się swing states, bo mogą przechylić szalę zarówno na korzyść Baracka Obamy, jak i Mitta Romneya. Zapraszamy w podróż po niezdecydowanej Ameryce.
W ostatniej przed wyborami prezydenckimi debacie telewizyjnej – Baracka Obamy i Mitta Romneya – polityki zagraniczna była tylko workiem treningowym dla widzów: obaj rywale chcieli pokazać, kto będzie lepszym przywódcą Ameryki i świata.
Stało się jak zwykle. Oba sztaby – Demokratów i Republikanów ogłosiły zwycięstwo swego kandydata.
Myliłem się. Niedawno napisałem w blogu, że prezydent Obama nie ma z kim przegrać. Tak mi się wydawało, gdy Romney był jednym z pretendentów do republikańskiej nominacji i niczym się specjalnie nie wyróżniał w tej mało ciekawej dla mnie gromadce.
Od czterech lat Obama grał w niej główną rolę, na miesiąc przed wyborami nagle ma poważnego konkurenta.
Podatki, ubezpieczenia zdrowotne i rola rządu w gospodarce – trzy tematy zdominowały pierwszą debatę telewizyjną Mitta Romneya z Barackiem Obamą; samym podatkom poświęcono 25 minut z 90.
Wiadomo było, że Mitt Romney ma, jak mówią Amerykanie, polityczne "blaszane ucho", co prowadzi do licznych gaf, ale nie było wiadomo, kim właściwie jest.
Obama albo Romney? Nic podobnego. Amerykanie mają do wyboru jeszcze 23 innych kandydatów na prezydenta. Żaden z nich nie wygra wyborów, ale dwoje może narobić kłopotów głównym pretendentom.
Barack Obama i Mitt Romney, oficjalnie już mianowani przez swoje partie, rozpoczęli ostatnią, dwumiesięczną rundę walki o Biały Dom.