Od „Wesela” Wajdy, przez „Wesela” Smarzowskiego, po wesele w zespole Teatru Słowackiego. Nowa inscenizacja Mai Kleczewskiej czerpie z tradycji, mówi o współczesności i składa hołd walczącym o kulturę wolną od pisowskich wpływów.
W drugiej kadencji resort Piotra Glińskiego rozdzielał fundusze sprawnie – bardziej z naciskiem na historię niż przyszłość, bardziej na tożsamość niż na codzienność. Pozostawał blisko artystycznych instytucji, ale w dystansie do samych artystów.
Polskie kino spoglądało w stronę historii, by odkrywać przeszłość relacji polsko-żydowskich, ale też szukać tożsamości nowej klasy średniej i kreować nowe narracje. Wychodziło to rzadko, za to regularnie wywoływało dyskusje.
Drugie „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego nie było filmem kręconym po to, by się podobać. Miało wbić siekierę w polski stół.
Reżyser Wojciech Smarzowski, autor wchodzącego właśnie na ekrany filmu „Wesele”, o grzechach obecnej władzy i ułomnościach Polaków.
Opowiedziane na zimno, dosadnie i bez taryfy ulgowej dla obecnie rządzących.
Obraz jedynego w swoim rodzaju twórczego szaleństwa.
Jeśli mam o coś do arcybiskupa żal, to o wywyższanie się ponad osoby, które z powodu deficytu umysłowego na „Kler” jednak poszły.
Ktoś powiedział, że każdy w Polsce mógłby przytoczyć opowieść potwierdzającą trafność scen z „Kleru”. To prawda.
Przed kilkoma laty producent filmu zwrócił się do mnie o skomentowanie scenariusza, co uczyniłem z radością. A jako że czynność ta była honorowa, pomyślałem, że mógłbym w zamian coś zagrać.