Z Wiesławem Kaczmarkiem, byłym ministrem skarbu
Minister Kaczmarek przestraszył się tego, co powiedział – i chyba słusznie
Pojedynek, a raczej żenująca przepychanka między prezesem PZU SA Zdzisławem Montkiewiczem a ministrem skarbu Wiesławem Kaczmarkiem zakończyła się zwycięstwem tego ostatniego. O obsadzie fotela szefa PZU Życie – spółki zależnej od PZU SA – nie zdecyduje Montkiewicz, ale członkowie rady nadzorczej wskazani przez ministra, na czele z jej nowym przewodniczącym Andrzejem Wieczorkiewiczem. Wtajemniczeni twierdzą jednak, że sytuacja w PZU przypomina przysłowie „złapał Kozak Tatarzyna” i że walka o władzę w tej bogatej firmie lada moment wybuchnie na nowo.
Wakacje i sesja egzaminacyjna tylko z lekka przetrzebiły uczestników comiesięcznych spotkań w studenckim klubie Pod Jaszczurami. W minioną środę na pytania, niektóre mocno niewygodne, odpowiadał minister skarbu Wiesław Kaczmarek. A oto skrócony zapis wypowiedzi, które wydały nam się szczególnie ciekawe.
Kim tak naprawdę jest minister Kaczmarek? Liberałem uwięzionym przez młodzieńczy wybór w szeregach postkomunistów – jak mawia o nim często Janusz Lewandowski, czy też karnym i bezwzględnie posłusznym członkiem swojej partii – jak widzi go Antoni Macierewicz? On sam już chyba tego nie wie.
Polskie przedsiębiorstwa są atrakcyjnym łupem politycznym. Dlatego po każdych wyborach gospodarka przeżywa okres wielkich porządków kadrowych. Żelazna miotła nowej władzy wymiata prezesów, dyrektorów, członków zarządów i rad nadzorczych związanych z poprzednią ekipą, a na ich miejsca wprowadza własnych ludzi. Właśnie trwa kolejna taka operacja. Wraz z kurczeniem się udziału państwa w gospodarce walka polityków o kontrolę nad przedsiębiorstwami staje się coraz bardziej zażarta.
Alarmujący stan bezrobocia w Polsce – ponad 15 proc. – zaszokował opinię publiczną. Politycy z lewa i z prawa podsuwają rozmaite koła ratunkowe, ale na niewiele to się zdaje. Tymczasem przedsiębiorcy, przynajmniej we własnym mniemaniu, podstawiają prawdziwą szalupę. Mówią: rozluźnijcie nam pęta, poluzujcie kodeks pracy, dajcie nam większą swobodę w zatrudnianiu i zwalnianiu, zdejmijcie socjalne obciążenia, a przybędzie miejsc w naszych firmach. Jest sporo racji w tych argumentach, ale i wyraźne niebezpieczeństwo, pobudzające wyobraźnię każdego żyjącego z pensji. Gdyby miały puścić wszystkie hamulce, szybko mogłoby się okazać, że prawie nikt już nie pracuje na etacie i może być zwolniony ze skutkiem natychmiastowym bez podania powodu – mówią krytycy proponowanych zmian – albo że jest potrzebny firmie tylko w poniedziałki i soboty i to wyłącznie na kilka godzin. Nie wiadomo przy tym, czy tego rodzaju poświęcenia ludzi pracy rzeczywiście zmniejszyłyby skalę bezrobocia. Wielu ekspertów twierdzi, że tak, związkowcy – że raczej nie. Warto jednak tę dyskusję – dziś jedną z najważniejszych – odbyć i wyważyć argumenty obu stron.