W Polsce jedyni lekarze zajmujący się dzikimi zwierzętami byli do tej pory w ogrodach zoologicznych. Teraz przenoszą się w teren, zamieszkują bliżej pacjentów.
Żel do pielęgnacji krowich wymion, płyn rozgrzewający dla konia, środek na biegunkę dla świń, preparaty witaminowe dla psów czy antybiotyki dla kotów. To tylko niektóre ze zwierzęcych specyfików, których używają ludzie. Chętniej niż zwierzęta.
Polscy masarze znaleźli się w stanie wojny z weterynarzami. Pierwsi walczą o prawo istnienia na rynku Unii Europejskiej, drudzy muszą decydować, kto się do tego nadaje, kto nie.
Rozmowa z profesorem Henrykiem Lisem, lekarzem weterynarii.
Groźba przywleczenia do Polski choroby szalonych krów ujawniła konflikt między państwowymi i prywatnymi lekarzami weterynarii o to, kto ma zarabiać na badaniu bydła i mięsa. Z siedmiu tysięcy polskich weterynarzy, co trzeci pracuje w państwowej inspekcji weterynaryjnej, reszta na swoim. Jako pierwsi lekarze w Polsce weterynarze zostali bowiem przymusowo sprywatyzowani i na własnej skórze sprawdzili mechanizmy naszej – nieco skundlonej – gospodarki rynkowej.