Nicolas Maduro pokazuje, jak w dzisiejszych czasach być dyktatorem i zachować demokratyczną fasadę. Nie wszystko jednak musi pójść zgodnie z jego planem.
Prezydent Wenezueli Nicolas Maduro przeprowadził w niedzielę – wbrew woli opozycji i opinii wielu przywódców Ameryki Łacińskiej – farsowe wybory do Konstytuanty. Na ulicach miast znowu polała się krew.
Przewlekła gorączka słów zamieniła się w Wenezueli w konwulsję czynów. Nigdy w czasie długoletniego konfliktu politycznego nie padło tu tylu zabitych, ilu w ostatnich tygodniach.
Upadek, implozja, chaos – to słowa, którymi opisuje się dziś Wenezuelę. To być może początek końca epoki, którą Hugo Chávez nazwał rewolucją boliwariańską.
Po raz pierwszy od 16 lat – bo tyle trwała boliwariańska rewolucja Hugo Cháveza i jego następców – demokratyczna opozycja zdobyła większość mandatów w wenezuelskim Zgromadzeniu Narodowym. Pozostaje pytanie, czy rząd tę większość uzna.
Spadające ceny surowca to problem nie tylko dla budżetu Rosji czy Wenezueli. Jest przyczyną kłopotów wielu zajmujących się wydobyciem ropy z łupków i piasków.
To może być początek końca zimnej wojny na zachodniej półkuli.
Od kiedy przesada stała się zasadą wenezuelskiej polityki, najprostsze słowa znaczą dla każdej ze stron politycznego konfliktu coś zupełnie innego.
W Ameryce Łacińskiej nie widać przywódcy, który potrafiłby dziś zastąpić Hugo Cháveza. Tylko czy region w ogóle potrzebuje nowego caudillo?