Od dawna historycy sztuki spierali się, kogo należy uznać za prawdziwego prekursora nowoczesnego malarstwa. Padały różne nominacje, od impresjonistów po Picassa, od Cezanne’a po Kandinsky’ego, od van Gogha po Matisse’a. Więdnącą dyskusję mocno ożywił ostatnio dyrektor słynnego Musée d’Orsay Serge Lemoine kontrowersyjną wystawą w weneckim Palazzo Grassi. Otóż zaszczytny ów tytuł postanowił przyznać nieco zapomnianemu malarzowi francuskiemu Puvisowi de Chavannes.
„Artysta to ktoś, kto produkuje rzeczy, których ludzie nie potrzebują, ale którymi – z różnych powodów – on chce ich obdarowywać” – ta sentencja Andy’ego Warhola nieustannie krążyła mi po głowie w czasie zwiedzania tegorocznego weneckiego Biennale Sztuki, największego na świecie spędu artystów, kuratorów, krytyków sztuki i właścicieli galerii. I do końca nie znalazłem odpowiedzi na pytanie: kto też da się tymi produktami wyobraźni obdarować.
Dwadzieścia lat temu władze Wenecji postanowiły przywrócić ginącej piękności starą Maskę. Z miejskiego budżetu wysupłano miliard lirów i przywrócono Serenissimie karnawał. To miał być dobry interes oraz prezent dla całej Pani Europy. A także dowód na to, że sfrustrowany kontynent jest w stanie obudzić się z letargu i bawić się do szaleństwa na własnym grobie...
Kończy się XX wiek, a wraz z nim odchodzi bezpowrotnie w mrok przeszłości sztuka malarstwa, rzeźby, grafiki. Czas więc spalić blejtramy, połamać pędzle, wyrzucić dłuta i rylce... Nie, to nie jest początek awangardowego manifestu artystycznego. To tylko wniosek, do jakiego dojść można zwiedzając słynną Międzynarodową Wystawę Sztuki - Biennale w Wenecji, otwartą uroczyście 12 czerwca.