Z przystąpieniem do Unii jest trochę inaczej niż z mundialem. Na razie narodowa kadra negocjatorów nieźle daje sobie radę w eliminacjach: ostatnio zamknęliśmy kolejne rozdziały, zbliżając się do czołówki kandydatów. Ale na zapleczu (jak to w polskiej lidze) jest marnie: jesteśmy zapóźnieni na wszystkich frontach.
Bulwersująca sprawa Kaliningradu i ewentualnego korytarza łączącego ten okręg z Rosją znów zwróciła uwagę na naszą wschodnią granicę, która niebawem stanie się zewnętrzną granicą Unii Europejskiej. W zależności od kształtu rozszerzonej Unii Polsce przypadnie obowiązek szczelnej ochrony od 1700 do 2300 km unijnych granic. Obowiązek wymagający i kosztowny.
Mówią, że Hiszpania i Polska są podobne: rolnicze, katolickie, leżą na krańcach europejskiej wspólnoty, wyszły z dyktatury, przeżyły głęboki polityczny podział społeczeństwa. To podobieństwa złudne. Hiszpania bardzo się od nas różni. I w pojednaniu dawnych śmiertelnych wrogów, czyli tej sławnej „hiszpańskiej drodze”, i w procesie integracji z Unią Europejską. Może właśnie dlatego hiszpański przypadek wart jest studiowania w Polsce.
Pod każdą szerokością geograficzną ludzie skarżą się na głupie nieżyciowe przepisy. Ale żadne nie wywołują takiej niechęci i szyderstw jak prawdziwe czy zmyślone reguły Unii Europejskiej. Są ulubionym tematem eurosceptyków, którzy z lubością piętnują rzekome standardy długości prezerwatyw czy normy krzywizny banana.
Strach przed gąbczastym zwyrodnieniem mózgu uczynił nas podatnymi na manipulację. Kiedy Europę ogarnęła panika BSE, z powszechną aprobatą przyjęliśmy zamknięcie polskich granic przed importowaną wołowiną, wierząc, że to dla naszego dobra. Nie protestowaliśmy też przed zaporowymi cłami na wieprzowinę i drób, żeby nie szkodzić naszym rolnikom. Dziś legalny import mięsa jest znikomy, ale pokusa przemytu coraz większa, gdyż nasze mięso jest droższe niż za granicą. W dodatku nagle okazało się, że nie jest to cena płacona za bezpieczeństwo. Pierwszy – i zapewne nieostatni – wykryty przypadek krowy zarażonej BSE uświadomił, że „polskie” wcale nie musi oznaczać „zdrowe”.
Peter Hain minister do spraw Europy w rządzie brytyjskim
W sobotę 11 maja Artur, uczeń warszawskiego gimnazjum, które nie tak dawno zmieniło patrona na Roberta Schumana, maszerował z kolegami i nauczycielami Traktem Królewskim w wesołej, wielotysięcznej paradzie euroentuzjastów. Na chodniku wzdłuż ulicy, podbiegając co pewien czas, aby nadążyć za eurotłumem, Tomek i kilkunastu chłopaków w wieku studenckim prezentowali wykonane w domu transparenty eurożercze i eurosceptyczne. Tak rozpoczęło się wielkie europrzeciąganie.
Unia Europejska zazwyczaj kojarzy się z – posuniętą niekiedy do absurdu – kodyfikacją, unifikacją, standaryzacją. Polska – z improwizacją, brakiem dyscypliny. Jak wypadnie konfrontacja owych stereotypów w sferze symboli, przekonamy się już wkrótce: 9 maja rusza bowiem kampania promocyjna, hasła prounijne znajdą się na plakatach i billboardach. Czy uda się przybliżyć wizualnie Europę?
Unia Europejska jest przede wszystkim obszarem, gdzie powinny móc krążyć bez przeszkód osoby, towary i kapitały. Zdaje się ona zatem tworem przyziemnym, biurokratycznym i bezdusznym, który nie ma nic wspólnego z etyką i polityką i nie zna żadnych innych wartości niż użytkowe i wymienne.
Rozmowa z prof. Paulem Lendvaiem, austriackim politologiem i publicystą, o tym, czy Europa Środkowa jest bardziej wschodnia, czy zachodnia